wtorek, 30 marca 2010

Wata w uszy i jechane, czyli dobrze, że wziąłem...


Od powrotu z Maroka mija już prawie tydzień, czas więc najwyższy wspomnieć o ekwipunku jaki wziąłem ze sobą, czyli o rzeczach które mi się przydały lub wyobrażałem sobie sytuacje, w których przydać się powinny...

Przed wyjazdem nie tworzyłem żadnej listy, może dlatego nie spakowałem łyżki i widelca... Nie zapomniałem natomiast tytułowej waty... wziąłem ją co prawda ze względu na powracające zapaleniu uszu, o którym już prawie zapomniałem, ale wata świetnie się przydała na wietrzne, piaskowe dni... czyli prawie codziennie na początku wyjazdu – wkładasz taką watę rano i wyjmujesz wieczorem – polecam każdemu kto chciałby sprawdzić ile rzeczy ma szansę dostać się w okolice młoteczka i kowadełka;)

Już w Marrakeszu przydał się zestaw do szycia – dużo nie waży, zawiera ze 4 m różnych nici, białą, czarną, a najwięcej mocnej nici do „grubszych” napraw, plus oczywiście dwie igły, mała i duża, kilka guzików, kilka agrafek (przydały się do „resetowania” nieszczęsnej eMPeTrójki)... Guzik się w spodniach urwał... Potem pokrowiec śpiworowy klasycznie się rozdarł na szwie... W Agdz naprawiałem też śpiwór. Mam ze sobą także żyłkę wędkarską, dość cienką, jednak na tyle wytrzymałą by w razie potrzeby dobrze przymocować chwytające elementy sakw... przydało się w Essaouirze gdy urwałem jeden z troczków.

Przydał się też bajerancki „szwajcar” z dużym ostrzem do nacinania pomarańczy, mam w nim też np. pęsetę, której użyłem przy wyciąganiu drucika z opony... oczywiście otwieracz do konserw... śrubokręty... Polecam sklep www.hihawa.pl - tam go nabyłem w całkiem przystępnej cenie!

W deszczowe i wietrzne dni na początku wyjazdu szpikowałem się rutinoscorbinem i wapnem musującym, miałem ze sobą jeszcze coś na ból żołądka, zgagę, aspirynę, mocne leki przeciwbólowe, zyrtec na niespodzianki alergiczne, antybiotyk gdyby pojawiło się zapalenie ucha... dwa bandaże opatrunkowe, dwa uciskowe, dwa ostrza skalpela chirurgicznego, rivanol, jakieś gaziki, wodę utlenioną, której używam właściwie na każde skaleczenie... Wziąłem też 5 opakowań mokrych chusteczek higienicznych, w wersji dla dzieci i dla dorosłych – świetny patent, nie do przecenienia np. w domu rodzinnym Hassana, ale także w gorące dni gdy pot się leje po całym ciele, a do posiłku chce się być jako tako czystym. Wziąłem jeszcze z Polski talk do stóp, i maść na otarcia, miałem też żel z naproksenem – na bolące mięśnie i stawy... Po zwiedzeniu Dżabel Bani niestety okazało się, że maści było naprawdę mało, kupiłem więc w tutejszej aptece coś podobnego do smarowania... Bardzo źle zrobiłem, że nie zaopatrzyłem się w kraju w silny krem z filtrem, przez pierwsze dni zapomniałem trochę o tym problemie i smarowałem się kremem 10UV, to zdecydowanie za mało – a o dobry filtr nie było łatwo, w dodatku cena nie zachęcała do kupna, za Avene 50 ml 50UV w cenie 140 DH schodziłem pół Warzazatu...

Tachałem także ze sobą dwa przewodniki po Maroku, czyli pamiętaj: nigdy nie ufaj przewodnikom;) Pascal i Globtroter uzupełniają się skutecznie, choć w obu znalazły się pewne nieścisłości. Globtroter wydawnictwa Hachette zdecydowanie przejrzyściej i chyba obszerniej prezentuje zagadnienia praktyczne związane z noclegami i zakupami... Pascal natomiast ma bardzo fajnie przygotowaną część opisowo-historyczną...

Drogę miałem stosunkowo prostą dlatego mapa Michelina (numer 742) w skali 1:1 000 000 jest ok, niektóre fragmenty są przeskalowane do 1:600000, więcej nie było potrzeba, tym bardziej, że w książkach mam bardzo często fajne szkicówki... Profilaktycznie w lapku mam jednak kilkadziesiąt skanów radzieckich map wojskowych (1:500 000, 1:200 000 i kilka 1:100 000) zaczerpniętych z rewelacyjnego serwisu http://eng.poehali.org/maps , mapy co prawda liczą sobie kilkanaście, a czasem kilkadziesiąt lat, ale tu nie wiele się zmienia;) Czasem tylko granice państw...

Mam też urządzenie GPS do zapisu ścieżki, sprytny gadżet (MAINNAV MG950DL) – pozwala na zapis około 70 godzin trasy, bateria wytrzymuje jednak niecałe 15 godzin, przy czym muszę zaznaczyć, że dane profilaktycznie ściągam Bluetoothem raz na trzy dni co pewnie wysysa sporo energii z baterii. Wziąłem też Eee PC w wersji 1005 z linuxem Mint, jest z tym trochę zachodu, ale jestem bardzo uparty... Asus wytrzymuje na baterii ponad 6 godzin (w tym prawie 5h WiFi z internetem i dużym transferem), gdy używam go wyłącznie do tekstów, zgrywania zdjęć i tracka wytrzymuje spokojnie 10 godzin z kawałkiem!!!!!

Miałem ze sobą odtwarzacz MP3 i kilkaset minut muzyki, a także trochę innych dźwięków, Karol mówił żebym nie zapomniał;) Nie będę się o nim rozpisywał bo się zepsuł... ,a sklep w którym go kupiłem jest bardzo ok i naprawdę nie chcę im robić kiszki, być może akurat mój egzemplarz był pechowy i nie wytrzymał podjazdu do Touamy... Pozdrowienia serdeczne zasyłam wszystkim z obsługi rzeczonego!!

Przydał się fotoaparat, Olympus sp550uz styrany jak grzbiet osła, poklejony w kilku miejscach superglue, z pyłkiem w zarysowanym obiektywie... ale fajne zdjęcia czasem robi i jest energooszczędny, na średniej jakości akumulatorkach da się zrobić prawie 500 dużych zdjęć, w tym trochę nocnych i jeszcze ze dwa kilkuminutowe filmy da się skręcić... Ładowarka też jest ok, długo wybierana tak by zajmowała jak najmniej miejsca, a w dodatku da się nią ładować AAA i AA. Olympus nieco dostał w tyłek podczas drogi do Mhamidu, obiektyw strasznie rzęzi...

Wiozłem też, podczepiony pod ramę, namiot... nie miałem okazji go rozłożyć, totalnie się nie przydał. Oczywiście było to związane z tym, że z lenistwa kilka razy jechałem na upartego do miasteczek i tam szukałem noclegu. Niemniej nie zmienia to faktu, że przydać się mógł. Następnym razem na pewno też go wezmę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

skomentuj, a będzie skomentowane