czwartek, 17 maja 2012

II Bydgoski Festiwal "PODRÓŻNICY"

To w tej chwili moje najulubieńsze zdjęcie z Algi, autorem jest Leszek Fidelus.
Byli tacy co nie przepadali za moimi dwiema chustkami i okularami na głowie.

Wszystko dzieje się dość szybko, niecały tydzień temu wróciłem z Algi, a już w najbliższy weekend drugi raz będę pokazywał zdjęcia i filmy z etapu 24bis sztafety Śladami Kazimierza Nowaka. II Bydgoski Festiwal "PODRÓŻNICY" - niedziela 13:30, wszystko co potrzeba do znalezienia się tam, znajduje się na stronie festiwalu: http://podroznicy.byd.pl/

A poniżej, krótka zapowiedź tego, co tam pokażę...








wtorek, 15 maja 2012

Przyjedziesz kiedyś do Warszawy jako turysta?

Ostatnio Kasia M skomentowała moje owsiki czyli to, że w niecałą dobę od wyjścia z samolotu, uciekałem z Warszawy, stwierdzeniem: "... Ale może przyjedziesz kiedyś do Warszawy jako turysta, to posiedzisz dłużej... "

Wczoraj przyjechałem znów do Warszawy i spróbowałem spojrzeć na MOJE miasto inaczej niż zwykle. Bez przyzwyczajeń pędzenia w kolejne miejsce, bez konieczności bycia na czas. Mimo zmęczenia i "zajechania", (bo przecież minęło niecałe 100 godzin od lądowania na Okęciu, a w tym czasie widziałem na żywo Trickyego w Sosnowcu, czułka wstydliwego i smaczliwkę w krakowskim Ogrodzie Botanicznym, a i w podwawelskim Zoo szukałem likaonów, nie licząc przygotowywania i "odbycia" pokazu na UW, i spotkań z tymi wszystkimi przemiłymi przyjaciółmi),  zrobiłem sobie spacer ze Starówki na Wolę. Przyjrzałem się Parkowi Krasińskich i ich Pałacowi, wmieszałem się w kilkudziesięcioosobowy tłum izraelskich skautów, wpadłem do biblioteki i przedłużyłem wypożyczenie "W drodze" Kerouaca - spacerowałem i dużo częściej niż zwykle zapatrywałem się z niebo, bo przecież w mieście tak rzadko patrzymy w niebo!

To, co zauważalnie sprawiło mi dziś rano najwięcej przyjemności, to zjedzenie śniadania - chleb pszenny, ciężki, soczysty, z wędliną i prawdziwym serem żółtym, do tego kawa z mlekiem. Zdecydowanie inaczej jadałem przez ostatnie kilka tygodni.

Podobne śniadania można też jeść i w Krk, czasem w chmurach, i w drewnianej chacie, w Niskich górach. Nie jada się jednak "tak" i "takich rzeczy" w drodze, w podróży, w namiocie na plaży, czy w algierskim hotelu, na ceracie przed tablacką halą sportową, na niskim stoliku w "świętej stodole" Marabuta Sidiego, w nadmorskiej knajpce, w której spędziło się też noc, w pociągu, w samolocie... Nie żeby "podróżne" śniadania były gorsze od tych "stacjonarnych", nie. Raczej chodzi o to, że przyjemności jakie się znajduje w powrotach z długich wyjazdów, są ukryte w chwili smarowania masłem kromki chleba, na wyjmowaniu produktów z lodówki, na gotowaniu wody w elektrycznym czajniku, na wybieraniu herbaty czy kawy spośród kilku rodzajów, na słuchaniu znajomych głosów i dźwięków w radio. Tak się nie śniadaniuje w podróży.

W podróży nie można się też zachwycić nowym smakiem pomarańczowych Michałków - zasmakowałem w nich w Bieżku na tyle, że na deser po dzisiejszym śniadaniu, zjadłem prawie całą paczkę tych cukierków. Oczywiście, w Tunezji, czy w Algierii też można się zachwycić nowymi smakami, ale tu w Polsce to jednak jest takie MOJE, a tam gdzieś, w drodze jest ICH.

PS z popołudnia. Na dzisiejszym spacerze, tuż przed deszczem i kolejną falą ochłodzenia, odkryłem nowe miejsce w Warszawie, skwer im. Ks Jana Twardowskiego. Oczywiście skwer znajdował się tam od dawna, nawet od bardzo dawna, ale od niespełna roku ma patrona. No, i na tym skwerze są wystawione zdjęcia pierwszego, zawodowego fotografa w Warszawie, Karola Beyera - to niesamowite, że Europejski wygląda prawie identycznie jak w 1861 roku!

Więcej o wystawie i albumie "Karol Beyer 1818–1877" znajduje się tu: www.dsh.waw.pl/pl/4_1200

czwartek, 10 maja 2012

Być wolnym jak wiatr.


Ponownie jako ostatni wsiadłem do samolotu – były jazdy z pakowaniem i ważeniem roweru. Szkoda, że nie wysłuchałem do końca Kamili, która chciała mi wytłumaczyć gdzie w Tunisie można kupić folię streach... Miałem więc trochę nerwów na lotnisku, bo i Fabian spóźnił się godzinę z moimi rzeczami, m.in. z taśmą klejącą, i człowiekowi od foliowania bagaży skończyła się folia, a nowe rolki miały się pojawić za godzinę. Miałem tylko jakiś worek, znaleziony pomiędzy nitkami autostrady, którą dojechałem na lotnisko. Pakowanie odbyłem prawie dokładnie w tym samym miejscu co ostatnio z Kasprem. Rower dał się złożyć bez większych problemów, pedały ustąpiły przy użyciu niewielkiej siły – bardzo miły pracownik lotniska przyniósł mi dodatkowe worki z grubej folii, a i taśmę klejącą udało mi się kupić w kiosku za kilka dinków. Oczywiście miałem nadwagę, ale ten sam pracownik lotniska, był na tyle władny, że zagadał z Francuzami i sam nakleił mi długą nalepkę na pakunek, tym samym rower klepnięty. Podręczny mam przewielki, ale cóż zrobić, trzeba dźwigać. Fabian dobiegł z moimi rzeczami w ostatniej chwili, już przechodziłem do „odlotowej” części lotniska gdy wreszcie się do niego dodzwoniłem.
Siedzę w samolocie do Paryża, obok pani z dzieckiem, które nawet na chwilę się nie obudziło odkąd usiadłem, Aziz chwilę nie reagował nawet na budzenie mamy, i zacząłem się zastanawiać czy może zaraz nie będzie akcji, że dziecko zmarło podczas startu! Kilka rzędów za mną siedzi, nie w pełni sprawny umysłowo ,młody Tunezyjczyk, który do perfekcji opanował sztukę rozpinania pasów i po raz trzeci wyrwał się spod opieki mamy. 21 rzędów przede mną siedzi pani pilot, pierwszy raz lecę samolotem kierowanym przez kobietę.
Siedzę tak sobie i rozmyślam, co to się stało przez ostatnie kilkadziesiąt godzin. Przedwczoraj, około południa wyjechałem z El Kala w stronę granicy z Tunezją, wcale się nie spieszyłem, miałem jakieś 200 km do Tunisu, i prawie dwie doby do wylotu. Drogę częściowo znałem, bo w tamtą stronę jechałem większą część za dnia. Tuż za El Kala warto przyjrzeć się Rezerwatowi Tonga. Ostatecznie można byłoby tam nawet rozbić gdzieś namiot, jest kilka kempingów i zon turystycznych. Teraz jeszcze zamkniętych, bo jest przed sezonem, ale pewnie za niecały miesiąc te miejsca będą tętnić turystycznym życiem. W miejscowości Oum Teboul dłuższy czas się zastanawiałem czy z Algierii wyjechać tym samym przejściem, którym wjeżdżałem, czy może spróbować się z drugim, oddalonym o kilkanaście kilometrów na południe. Tamtędy droga do Tabarki jest nieco dłuższa, ale miałem nadzieję, że będzie mniej stromych podjazdów. Chciałem też „odczarować” granicę tunezyjsko-algierską, o której mity nieprzekraczalności w innych miejscach niż przejście wysunięte najbardziej na północ są jedynie bajkami opowiadanymi przez ludzi nie próbujących nigdy porzekraczać innych przejść. Nie pomyliłem się, od strony Algierii wjeżdża się na podobną wysokość, ale zdecydowanie łatwiejszy jest to podjazd. Po stronie tunezyjskiej wydaje się też być łagodniej – zdecydowanie więcej TIRów się tamtędy przeprawia, droga po stronie algierskiej odpowiednio szeroka, a po stronie tunezyjskiej też znośna.. Niestety nie mogę szczegółowo porównać drogi z Tabarki jednym i drugim przejściem, bo udało mi się skasować track GPS, ale prawie na pewno jest łatwiejsza. Z El Kali do Tabarki ujechałem zaledwie 55 km, chciałem pojechać dalej, ale w sumie to znalazłem całkiem tani hotel, 23 dinki, stargowane z 35, a potrzebowałem się wreszcie nieco wyspać, w łóżku. U taksówkarzy sprzedałem 1000 dinków algierskich, wycyskali mnie porządnie na kursie, bo wziąłem za nie zaledwie 12 tunezyjskich, ale to strata akurat taka jak to co udało mi się stargować w hotelu, hihi.
Wieczorem odbyłem jeszcze internetową sesję w kafejce na tej samej ulicy co Hotel Novekty. Wtedy też się okazało, że i w Tuenzji wreszcie przesunięto czas, i tak naprawdę to przez ostatnie 4 tygodnie zyskałem godzinę. Stracę ją już w samolocie do Paryża;)
Spałem jak zabity, wstałem dopiero po 10tej, poszedłem na śniadanie, podczas, którego przekonałem się, że ostatnie algierskie mergezy nie posłużyły mojemu żołądkowi. Z Tabarki wyjechałem po 11tej. Wg różnych znaków miałem do przejechania od 160 do 177 km, ostatecznie tabliczkę Tunis minąłem pokonując 175 km. Znów mi się nie spieszyło, choć do wylotu pozostawały już tylko 23 godziny. 15 km za Tabarką zatrzymałem się na cmentarzu wojennym z II wojny światowej. Pochowani są tam żołnierze głównie Kanadyjscy, ale także Amerykańscy i Brytyjscy, przejrzałem listę nazwisk i nie znalazłem ani jednego polsko brzmiącego. Pewnie dlatego byłem drugim Polakiem, który wpisał się do pamiątkowej księgi, którą przyniósł przemiły kustosz cmentarza – księga prowadzona jest od lat dziewięćdziesiątych, i wpisało się tam dotychczas kilkaset osób, bliżej 300 niż 900. Zaskakujące miejsce, które niemal minąłem. Po 18 km zacząłem już rozpoznawać drogę – jadąc w tamtą stronę kilkanaście km przed Tabarką zabrałem się stopem, teraz mogłem spędzić ją na siodełku. Koniecznie chciałem odwiedzić Monjego i rodzinę, która przenocowała mnie pierwszej nocy. Kawiarnia Oued El Zitoun znajduje się dokładnie 75 km od Tabarki – Mahjoub (najstarszy syn Monjego) bardzo się zdziwił na mój widok, ale przywitaliśmy się serdecznie. Przespałem się u nich na trawce prawie godzinę, przyszedł Monji, dostał wazon z Biskry (a może z Bou Saady?). Bardzo był zawiedziony, że nie zostanę na noc, ale nie było takiej możliwości, do lotniska miałem jeszcze około 100 km i całkowicie nie mogłem sobie pozwolić na dłuższe spanie w tym miejscu. Przebrałem się nieco, przykleiłem na lustrze za barem naklejkę Afryki Nowaka i ruszyłem dalej, łapiąc ostatnie promienie zachodzącego słońca. Okolice, w których mieszka Monji są przepiękne, a góra tuż obok jest tak fantazyjnie wyrzeźbiona, że nie ma omołżiwości bym tu kiedyś nie przyjechał na dwa dni aby pochodzić po tych wzniesieniach! Ze trzy km od kawiarni zatrzymałem się jeszcze przy obelisku wzniesionym dla uczczenia jakiejś wielkiej bitwy, znów z czasów II wojny światowej. Ktoś próbował go obalić, widać ślady kilofów, ale posąg stoi twardo, nieco pochylony, ale dymnie.
Podali posiłek, AF czasem fajnie gotuje. Mam dziwne uczucie w ustach sporzywając europejskie smaki. Piję winko, przed wejściem do samolotu wypiłem tunezyjskie piwo – postanowienie dotyczące nie picia alkoholu dostało jeszcze jedno ustępstwo. Oprócz urodzin i picia alkoholu za zdrowie jubilata, pozwalam sobie pić niskoprocentowy alkohol na lotniskach i w powietrzu!
Wracając do tego co się wydarzyło od wyjazdu z El Kala. Przejście graniczne mi się teraz przypomniało – było jak zawsze dużo formalności, ale nawet pozwolono mi zrobić jedno zdjęcie wewnątrz holu odpraw. Nie ma najmniejszego problemu z forsowaniem tego przejścia przez europejskich rowerzystów. I jeszcze mi się przypomniała awantura z Żandarmerią („zielonymi”). którzy na jednym z podjazdów przed granicą koniecznie chcieli się dowiedzieć skąd jestem, poprosili więc o mój paszport, a ja im na to, że za 10 km jest granica i że tam im pokażę, na co oni między sobą uzgodnili, że mój paszport jest na granicy i machnęli ręką. Ujechałem kilkadziesiąt metrów i znów się ze mną zrównali. Po przemyśleniu sytuacji chyba stwierdzili, że jednak to niemożliwe, bym nie miał przy sobie paszportu, i jeszcze raz, całkiem uprzejmie, lecz bardziej zdecydowanie poprosili o mój paszport. Gdy zajechali mi drogę, a przypomnę, że był to podjazd, całkowicie wytrącili mnie z równowagi. Prawie się wywróciłem, ostentacyjnie położyłem rower na środku jezdni i wrzeszcząc na nich podałem paszport. Nadjechało drugie auto, najstarszy rangą żandarm z uśmiechem i zażenowaniem powiedział po angielsku, że to jest ich praca, i że przeprasza, ale tamten z pierwszego samochodu się uparł i zaraz będę mógł jechać dalej. Przypomniały mi się codzienne zmagania z „zielonymi” podczas 24bis etapu Afryki Nowaka... Spotkałem ich jakieś 7 km dalej, na jakimś zjeździe zrobili dziurawą zaporę, przejechałem między nimi bez zatrzymania. Usłyszałem tylko krzyki oficera, który wcześniej sprawdzał mój paszport: Sorry mersje, sorry! Wyciągnąłem podniesiony kciuk prawej dłoni i tyle mnie widzieli. To rzeczywiście ich praca.
Po przespaniu się na trawie u Monjego, jakoś za dużo sił mi nie przybyło. W dodatku wzmógł się wiatr, kierunek oczywisty, wprost z przeciwka. Wspiąłem się na ostatnie 300 metrowe wniesienie, potem był przemiły zjazd, ale zrobiło się chłodno. Ruchu prawie żadnego. Noc gwiezdna, dość jasna – jechało się przyjemnie, ale miałem już kilka fajniejszych nocnych przejażdżek. Czułem się mocno wyeksploatowany, lewe kolano dało ze dwa razy o sobie znać krótkim, ale jadliwym zaboleniem. Nie czułem się tak słabo jak dojeżdżając do El Kala, ale przede mną było wciąż kilkadziesiąt kilometrów. Chciałbym kiedyś być tak wolnym, by móc jechać w tę stronę, w którą zawieje wiatr. Smsem przyleciały z Polski życzenia dobrej nocy, pomyślałem więc, że może jednak czas się gdzieś zatrzymać i zdrzemnąć ze dwie godziny.
Świetne miejsce się przytrafiło 120 km od Tabarki, otwarta brama do jakiegoś sadu. Betonowany podjazd, kilkumetrowy mur – osłonięte od jezdni idealne miejsce na drzemkę. Wpierw spróbowałem na siedząco, oparty o furtę bramy, całkiem wygodnie, ale to nie było to, na co liczyłem tej nocy. Wyciągnąłem materac, usnąłem na prawie godzinę i obudził mnie, oślepiającym światłem, księżyc-gigant. Oczywiście nie był tak duży jak dwa dni wcześniej, gdy był dużo bliżej Ziemi, ale i tak się przestraszyłem, że to jakiś nocny stróż się przybłąkał. Później zrobiło się chłodniej, wyciągnąłem więc śpiwór i przestawiłem budzik z 1:05, na 1:25... Około północy poprosiłem o zmianę godziny budzenia na 3:30. Wstałem około 4tej. Zaczęło świtać. Było całkiem ciepło. Do Tunisu zostało 49 km. Chciałem zobaczyć i to miasto budzące się do życia, ale już tam powinienem być aby sprawdzić czym pachnie Tunis o poranku.
Pierwsze 20 km drogi od noclegu minęło całkiem sprawnie, zza wzgórz wyszło słońce. Moment był zacny, bo w chwili gdy się pokazał fragment tarczy słonecznej, mijał mnie z hukiem pociąg z wagonami-cysternami. Oczywiście dopiero wtedy wyciągnąłem fotoaparat. Byłoby takie fajne ujęcie!
Na ostatnich kilometrach wesoło pogwizdywałem sobie Tilt i „Jeszcze będzie przepięknie” oraz SDM „Jak” - gdzie jest moja empetrójka!
Około 7:30 zaczęło się robić nerwowo, bo pomyślałem sobie, że jest o godzinę później.. Profilaktycznie zapytałem się kogoś o dokładną godzinę, upewniając się, że mam jeszcze ponad 3h do wylotu. Kolejna fala nerwów miała miejsce na kilka kilometrów przed lotniskiem, gdy okazało się, że nie potrafię znaleźć składu budowlanego, który upatrzyłem sobie wyjeżdżając 4 tygodnie temu z Tunisu. Wciąż nie miałem jak spakować roweru.
Zatrzymałem się na siku, znalazłem całkiem przyzwoity wór brezentowy, i pojechałem wprost na lotnisko, z pewnością, że kupię tam, podobnie jak w Relayu w Marsylii, taśmę klejącą.
Dalej to już „szybka piłka”, wypakowanie z sakw pamiątkowych kamieni, ciuchów, czystych i brudnych, bagaż podręczny rósł w oczach. Przyszedł miły pan. Wskazał toaletę, do której mogłem wylać algierską benzynę z eMeSeRowej butelki od palnika. Zaproponował pomoc, przyniósł worki z grubej folii. Później pomógł z załatwieniem bordingu, ale o tym to już chyba napisałem wcześniej.
Lecę więc sobie dalej. Kobieta całkiem dobrze prowadzi, a Aziz po obudzeniu się dostał smoka, potem obiad i znów smoka, i przysypia na siedzeniu obok. Ja chyba też się chwilę zdrzemnę.


wtorek, 8 maja 2012

A w radio Woka Woka - Tunezja wita!

Niedziela była ostatnim dniem w Algierze – za kilka dni będę już w Tunezji. Chciałem pojechać jeszcze do Annaby – pociągiem, ale znów na stacji się okazało, że coś jest nie tak z dzisiejszym pociągiem, i nie mogę pojechać z rowerem. No cóż, może następnym razem pojeżdżę algierską koleją, widać tak miało być. W drodze na dworzec autobusowy wpadłem jeszcze na jedną z ostatnich kaw w Algierii – do naszego ulubionego miejsca, kawiarni Tantoneville. Odwiedziłem też pocztę główną, Grande Post, gdzie narobiłem sporo zamieszania, bo wrzucając pocztówki i listy do skrzynki, w ostatnich chwili, ale już gdy wypuściłem z dłoni ostatnią przesyłkę, dostrzegłem, że jeden z listów jest otwarty! Jak dobrze, że nie wrzuciłem ich do zwykłej skrzynki, ale do urzędowej dziury w ścianie, która po drugiej stronie miała spore pomieszczenie i kosze z korespondencją. Udało się znaleźć i zakleić moją kopertę, przy okazji mogłem nawiązać do wczorajszej wizyty ekipy etapu 24bis w tym miejscu – szukaliśmy tu śladów Nowak, dla którego Algier był ostatnią afrykańską przystanią.
Do Annaby musiałem się więc dostać podobnie jak z Annaby do Algieru – autobusem. Dworzec znajduje się kilka kilometrów od centrum, nie wiem dlaczego, ale sprawia mi przyjemność jazda autostradami, w Europie sobie tak nie pojeżdżę... Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na Algier – na bank jeszcze tu wrócę, ten kraj jest tak ogromny, że i 3 miesiące intensywnej eksploracji byłoby mało aby czuć się nasyconym Algierią!
Wczoraj sporo połaziliśmy po Algierze, Ewa, którą najserdeczniej pozdrawiam, jest wspaniałą przewodniczką – pokazała nam kasbę i pałac deya (który jest remontowany i aby tam wejść trzeba wiedzieć do kogo zadzwonić), byliśmy też w muzeach. Dla mnie najciekawiej było w muzeum grafiki – mógłbym tam spędzić cały dzień, ale oczywiście plany były inne;)
Stojąc przed kasą biletową zerknąłem na mapę i właściwie przy okienku zdecydowałem się na pojechanie do Souk Ahbas. Do Annaby kiedyś przypłynę statkiem, a teraz pojeżdżę sobie po górkach na rowerze!
Kilka godzin spędzone w algierskim dworcu poświęciłem na odpoczynek i 2h snu. Autobus miał odjechać dopiero o 22:00 i wg Pana z okienka, mieliśmy być w Souk Ahbas dopiero o 10:00, czyli miał jechać 12 godzin, dużo czasu na spanie. Oczywiście z zabraniem roweru nie było najmniejszego problemu, będę musiał częściej sprawdzać czy w polskich autobusach, innych niż PolskBis.com można przewozić rower. Nad ranem, już w terenie górzystym nie dało się spać, ze dwa razy prawie spadłem z foteli podczas ostrego hamowania, i w dodatku około 6:00 drugi kierowca twierdził, że miasto w którym jesteśmy to ostatni przystanek!Więc albo przyjechaliśmy 4 godziny przed czasem, albo coś źle usłyszałem. Może to i lepiej. Znów miałem okazję zobaczyć jak wygląda budzące się do życia arabskie miasto. Nieprawdopodobnie zaskakująco wyglądają te samie miejsca o świcie i kilka godzin późnej, place napełniają się mężczyznami, siadającymi w ogródkach kawiarenek, od rana zajadają się croissantami, bagietkami, ciastkami, potem przylatują gołębie i schodzą się panowie z okruszkami ze śniadania. I w Annabie, i w Algierze, także w Souk Ahbas, i dziś widzę, że także w El Kala poranki mają tu od dawna ustalone rytuały. Dzisiejszą noc znów spędziłem zamknięty wewnątrz punktu gastronomicznego, na brzegu Morza Śródziemnego – ostatni raz nad morzem spałem na Djerbie, ale wtedy wiało dużo bardziej i było dużo chłodniej!
Z Souk Ahbas wyjechałem właściwie dopiero po 12:00. Kręcenie się po miasteczku było tak wciągające, że nie zorientowałem gdy słońce było już bardzo wysoko, w międzyczasie przesiedziałem z godzinę w kafejce internetowej, drugą w kawiarni nad kawą i w dodatku, chwilę mi zajęło zgubienie „obligatoryjnej eskorty” Policji. Nie wiem co mnie podkusiło i spytałem funkcjonariusza o kierunek drogi wyjazdowej w stronę El Tarf i granicy z Tunezją. Rozmowa zaczęła się niewinnie, ot, zwykła ciekawość, zwykłe pytania i odpowiedzi. Gdy zacząłem się zabierać za ruszanie, „niebieski” chwycił za telefon, a drugi poprosił abym chwilę poczekał. Zaznaczam, że uprzejmie poprosił – w ogóle zauważam, że tutejsi policjanci i żandarmi raczej nie wydają poleceń czy rozkazów, wszystko co mówią ma charakter „prośby”. Z treści rozmowy z kimś ważneijszym, jasno wynikało, że właśnie się „organizuje” eskorta dla mnie, aż do granicy! Nie wierzyłem! Nie dość, że straciłem kilkanaście minut na opowiadanie skąd, dokąd, dlaczego i jak długo jadę, to zapowiadało się, że kolejne minuty spędzę na tłumaczeniu, że eskorta nie jest mi potrzebna! Poczekałem do zakończenia rozmowy, uśmiechnąłem się najuprzejmiej jak potrafię i czym prędzej zbiegłem. Najgorsze było to, że zapytani policjanci byli zmotoryzowani, na domiar złego, poruszali się na skuterkach – nie mogłem więc zastosować sposobu „na ulicę jednokierunkową”, czyli zawrócenie „pod prąd”. Chciałem w mieście kupić wodę, colę, jakieś ciastka, ale bałem się gdziekolwiek zatrzymać – już sobie w głowie przemyśliwałem co zrobię jeśli jednak będą chcieli za mną jechać aż do El Tarf, El Kali czy może nawet do granicy. Dla potwierdzenia spytałem taksówkarza czy dobrze jadę w stronę El Tarf, w tym momencie dwóch przeuprzejmych skuterowców doszło mnie i zaczęli, naprawdę bardzo uprzejmie, namawiać mnie bym pojechał za nimi. Na którymś skrzyżowaniu, gdy zablokowali na nim ruch bym mógł bezpiecznie przejechać, wkurzyłem się na tyle, że przeciąłem pas zieleni, zawróciłem i zatrzymałem się na chodniku, obok jakiegoś sklepu. Gdy przyjechali funkcjonariusze, wytłumaczyłem im, że jeszcze nie wyjeżdżam, że muszę się przebrać, zrobić zakupy, coś zjeść, napić się kawy i w ogóle, to nie wiem czy dziś wyjadę z miasta. Przestali chcieć pomóc. Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Wykonali jeszcze jedno połączenie telefoniczne i bardzo uprzejmie się pożegnali, wskazując gdzie mam jechać by wyjechać. If you want.
Z miasta więc wyjechałem około południa, ale przecież nigdzie mi się nie spieszyło. Bez najmniejszego pośpiechu podjeżdżałem pod kolejne przełęcze, najwyższa miała 1150 metrów, ponad 650 m wyżej od najniższego dziś miejsca. Teren był mocno górzysty, przełęcze coraz niższe, ale po każdym zjeździe na horyzoncie pojawiała się kolejna górka. Przestałem liczyć po piątym podjeździe. Na skrzyżowaniu z drogą w stronę granicy wybrałem jednak opcje zobaczenia za dnia El Kala. Do morza jednak wciąż pozostawało około 70 km, a dnia ubywało coraz prędzej. W międzyczasie zdrzemnąłem się w zacienionej wiacie przystankowej, zregenerowałem nieco siły ciepłymi owsiankami, które zostawił mi Leszek P. Około 17:00 zatrzymałem się w jakimś miasteczku na grillowane mergezy, kiełbaski baranie. Gdy kończyłem jeść, dosiadło się do mnie dwóch drabów. Jeden był umundurowanym policjantem, drugi jakimś ważniakiem po cywilnemu. Gadka taka sama jak zwykle, skąd, dokąd, dlaczego i poproszę paszport. Na przepisanie samego nazwiska trzeba liczyć 2 minuty, a Ci jeszcze zapragnęli wiedzieć jakie imiona mają moi rodzice. Niemożliwi są!! Spławiłem ich jednak dość sprawnie i jak mi się wydawało, skutecznie. Zacząłem się pakować do sakw, przebrałem się już na wieczór, robiło się coraz chłodniej. Gdy już siedziałem na siodełku, gdy zakładałem chustkę na głowę, policjanci znów się pojawili. Umundurowany, o twarzy zaspanego goryla, z rozbrajającym uśmiechem powiedział mniej więcej coś w stylu: „Dla twojego dobra, byłoby lepiej gdybyś poszedł ze mną.” Jednocześnie wyciągnął rękę chcąc mnie chwycić za przegub. Szybko schowałem dłoń do kieszeni i spytałem: dlaczego. Na co goryl odpowiedział: „dla bezpieczeństwa”. Nawet nie chciało mi się dyskutować dla czyjego. Z uśmiechem pożegnałem się odmawiając skorzystania z propozycji i bez większych oporów odjechałem.
Kolejne miasteczko, podobny meczet, podobny ryneczek, podobne ulice, bociany na słupach trakcyjnych i na dachach. Nawet nie zwolniłem, choć zdjęcia bocianich gniazd na minarecie byłyby fajne, dobre światło się już zrobiło. Nie miałem jednak czasu na kolejne rozmowy. Za wioską dogonił mnie Salim, nastolatek na akrobacyjnym rowerze, angielskim. Pogadaliśmy chwilkę, wymieniliśmy się mailami, zrobiliśmy zdjęcia pamiątkowe. Zaczynało się ściemniać, a w El Tarf podobno nie będzie żadnego hotelu. Nie mam namiotu, zostawiłem go w Algierze, przydałby się teraz – mijałęm setki świetnych miejsc do rozbicia obozu. Góry już prawie się skończyły, od El Tarf do Kali jechałem prawie po płaskim, a w El Tarf nawet nie zwolniłem żeby poszukać miejsca do przespania się, za 2 godziny powinienem być na brzegu morza.
W El Kala jest kilka hoteli, w tym 3 nieczynne, 3 miały komplet gości, a 3 były dla mnie zbyt drogie. W dodatku, znów miałem problem z policją, bo jeden z hoteli znajduje się na terenie portowym, aby tam wjechać trzeba minąć posterunek. Oczywiście znalazł się jeden ciekawski, który koniecznie chciał wszystko o mnie wiedzieć, byłem już tak poirytowany, że zacząłem się na niego wydzierać i nie pomogłem mu w pisaniu mojego nazwiska. Usiadłem pod murkiem i usnąłem, spałem z dobre kilkanaście minut. Gdy wrócił z moim paszportem, chyba się porządnie przestraszył, że umarłem ze zmęczenia, aż krzyknął gdy się wreszcie poruszyłem pod wpływem jego poszturchiwań.
Tej nocy nie przespałem się w hotelu, skorzystałem z zaproszenia od obsługi restauracji Elmorjane, tuż przy miejskiej plaży, nie miałem sił by szukać miejsca nad morzem, bo gdyby jeszcze raz się przyplątała policja... Spałem zamknięty wewnątrz restauracji. Spałem spokojnie, ale dość krótko, bo położyłem się przed 1:00, a właściciele z hukiem otworzyli żaluzje już około 7.
Teraz się z nimi żegnam, wypiłem drugą kawę, zrobili mi świetną grillowaną kanapkę z frytkami, sałatą, jajkiem i pomidorami. Przyjechał starszy pan, ze słabym słuchem, ale Peugeotem 504 z lat sześdziesiątych. Ucieszył się, że jestem z Polski – zaśpiewał mi jakąś angielską piosenkę, potańczył trochę i pojechał dalej. Robi się południe, muszę spadać dalej. Zdjęć już nie zdążę powiesić.

PS rozpędziłem się z El Kali i siedzę już w Tunezji, ale zdjęcia jak już będę bliżej Tunisu, zostało mi kilkadziesiąt godzin do wylotu, a wciąż prawie 200 km!

wtorek, 1 maja 2012

no nie mam czasu na nic

Dziś śpimy u Imama, to b. ważny człowiek, prawnuk założyciela osady o nazwie Sidi Aissa... śpimy w jakiejś świętej stodole, jedliśmy kozę i kilka innych dań, normalnie masakra! To co się tu dzieje przerasta nie tylko moje wybrażenie, a kto mnie zna, wie, że wyobraźnię mam niewąską... Wczoraj nocowaliśmy 95 km stąd, w m. Bou Saada, też niezły odlot. Kolację jedliśmy z kilkunastoma oficjelami w szkole gastronomicznej, obsługiwali nas prawdziwi kelnerzy, zastawa wzorowa, jedzenie przepyszne. Tylko, że to były ostatnie godziny mojej żołądkowej choroby, więc zjadłem ile mogłem i pobiegłem do WC. Nocowaliśmy pod ogromnym berberskim namiotem, jak niegdyś Kaddafi, który podobno odwiedził i to miejsce. Namiot ten się zawalił nam na głowy nad ranem. Taki był wiatr. W dzień nie przestało wiać, ale jechało nam się dziś doskonale.
Koniec miesiąca, potwornie męczącego miesiąca. Od ponad tygodnia jeździmy śladami Kazimierza Nowaka po Algierii, nie jest jednak tak, jak to sobie z Julią, Leszkami i Kubą wyobrażaliśmy. Traktują nas tu jak dyplomatów, jeździmy w konwolu kilku aut żandarmerii lub policji. Wszyscy wchodzą nam tu w dupy tak głęboko, że nawet sranie po 3 razy dziennie nie polepsza mi humoru. Przedwczoraj zaczęły się góry. Wczoraj nie jechałem, nie miałem sił. Dziś drugi dzień zmiany pogody, jest dużo chłodniej niż dotychczas, wieje w twarz. W nocy padał deszcz.
Wyjechaliśmy z pustyni. Pustynia jest nie do zniesienia gdy nakazują spanie w miastach, hotelach, zamknietych teranach, a nie tak jak sobie zamarzyłeś - gdzie bądź...
Dwa dni temu byliśmy w miejscowości Chaiba (czyli Szajba) - tam to już całkowity cyrk! Tłum napierał na bramy "ogrodu" tak niebezpiecznie, że "oficjele" zgodzili się wpuścić spragnionych bliskości "obcych", młodocianych Szajbusów! Tej nocy nie wspominam najlepiej - to był sam środek żołądkowej choroby...
Piszę krótko, bo się nie chce, bo relacja dla AN nie skończona, bo 3000 zdjęć do przejrzenia, bo oczy palą od piaskowego wiatru, bo jutro powinniśmy jechać dalej... "każdy nowy dzień rodzi nowe paranoje!"
Do obejrzenia poniższych zdjęć polecam wysłuchanie tego kawałka:

Hatif, czyli telefon, tak typograficznie.

Można strzeliś "literówkę" na tablicy rejestracyjnej? Można.

Zabawa w "chowanego" z żandarmermem w opuszczonej kazbie - bezcenne.

Zdrowo porypani ludzie mieszkają w okolicach...

Taki oto widok rozciągał się...

... tego miejsca. Sielnak trwała zaledwie kilkanaście minut. Potem nadjechały wozy policyjne i wojsko.

Moi nowi bracia z Algierii.

Z pozdrowieniami dla krakowskich hodowców gekonów.

Barka, Tuareg, kierowca Bachira, uradowany, bo w gazetach piszą, że "jego" "zakładają" nowe państwo na terenie Mali...

Pustynne tory, z pozdrowieniami dla krakowskich miłośników kolei.

Piękne zachody słońca uzupełniali nam żandarmi algierscy - zdjęcie wykonał Kuba Gurdak
Więcej zdjęć i filmy jakieś może to już jakoś gdy będę się kierował w stronę Tuenzji... inszallah