Ponownie jako ostatni wsiadłem do samolotu – były
jazdy z pakowaniem i ważeniem roweru. Szkoda, że nie wysłuchałem
do końca Kamili, która chciała mi wytłumaczyć gdzie w Tunisie
można kupić folię streach... Miałem więc trochę nerwów na
lotnisku, bo i Fabian spóźnił się godzinę z moimi rzeczami,
m.in. z taśmą klejącą, i człowiekowi od foliowania bagaży
skończyła się folia, a nowe rolki miały się pojawić za godzinę.
Miałem tylko jakiś worek, znaleziony pomiędzy nitkami autostrady,
którą dojechałem na lotnisko. Pakowanie odbyłem prawie dokładnie
w tym samym miejscu co ostatnio z Kasprem. Rower dał się złożyć
bez większych problemów, pedały ustąpiły przy użyciu
niewielkiej siły – bardzo miły pracownik lotniska przyniósł mi
dodatkowe worki z grubej folii, a i taśmę klejącą udało mi się
kupić w kiosku za kilka dinków. Oczywiście miałem nadwagę, ale
ten sam pracownik lotniska, był na tyle władny, że zagadał z
Francuzami i sam nakleił mi długą nalepkę na pakunek, tym samym
rower klepnięty. Podręczny mam przewielki, ale cóż zrobić,
trzeba dźwigać. Fabian dobiegł z moimi rzeczami w ostatniej
chwili, już przechodziłem do „odlotowej” części lotniska gdy
wreszcie się do niego dodzwoniłem.
Siedzę w samolocie do Paryża, obok pani z dzieckiem,
które nawet na chwilę się nie obudziło odkąd usiadłem, Aziz
chwilę nie reagował nawet na budzenie mamy, i zacząłem się
zastanawiać czy może zaraz nie będzie akcji, że dziecko zmarło
podczas startu! Kilka rzędów za mną siedzi, nie w pełni sprawny
umysłowo ,młody Tunezyjczyk, który do perfekcji opanował sztukę
rozpinania pasów i po raz trzeci wyrwał się spod opieki mamy. 21
rzędów przede mną siedzi pani pilot, pierwszy raz lecę samolotem
kierowanym przez kobietę.
Siedzę tak sobie i rozmyślam, co to się stało przez
ostatnie kilkadziesiąt godzin. Przedwczoraj, około południa
wyjechałem z El Kala w stronę granicy z Tunezją, wcale się nie
spieszyłem, miałem jakieś 200 km do Tunisu, i prawie dwie doby do
wylotu. Drogę częściowo znałem, bo w tamtą stronę jechałem
większą część za dnia. Tuż za El Kala warto przyjrzeć się
Rezerwatowi Tonga. Ostatecznie można byłoby tam nawet rozbić
gdzieś namiot, jest kilka kempingów i zon turystycznych. Teraz
jeszcze zamkniętych, bo jest przed sezonem, ale pewnie za niecały
miesiąc te miejsca będą tętnić turystycznym życiem. W
miejscowości Oum Teboul dłuższy czas się zastanawiałem czy z
Algierii wyjechać tym samym przejściem, którym wjeżdżałem, czy
może spróbować się z drugim, oddalonym o kilkanaście kilometrów
na południe. Tamtędy droga do Tabarki jest nieco dłuższa, ale
miałem nadzieję, że będzie mniej stromych podjazdów. Chciałem
też „odczarować” granicę tunezyjsko-algierską, o której mity
nieprzekraczalności w innych miejscach niż przejście wysunięte
najbardziej na północ są jedynie bajkami opowiadanymi przez ludzi
nie próbujących nigdy porzekraczać innych przejść. Nie pomyliłem
się, od strony Algierii wjeżdża się na podobną wysokość, ale
zdecydowanie łatwiejszy jest to podjazd. Po stronie tunezyjskiej
wydaje się też być łagodniej – zdecydowanie więcej TIRów się
tamtędy przeprawia, droga po stronie algierskiej odpowiednio
szeroka, a po stronie tunezyjskiej też znośna.. Niestety nie mogę
szczegółowo porównać drogi z Tabarki jednym i drugim przejściem,
bo udało mi się skasować track GPS, ale prawie na pewno jest
łatwiejsza. Z El Kali do Tabarki ujechałem zaledwie 55 km, chciałem
pojechać dalej, ale w sumie to znalazłem całkiem tani hotel, 23
dinki, stargowane z 35, a potrzebowałem się wreszcie nieco wyspać,
w łóżku. U taksówkarzy sprzedałem 1000 dinków algierskich,
wycyskali mnie porządnie na kursie, bo wziąłem za nie zaledwie 12
tunezyjskich, ale to strata akurat taka jak to co udało mi się
stargować w hotelu, hihi.
Wieczorem odbyłem jeszcze internetową sesję w kafejce
na tej samej ulicy co Hotel Novekty. Wtedy też się okazało, że i
w Tuenzji wreszcie przesunięto czas, i tak naprawdę to przez
ostatnie 4 tygodnie zyskałem godzinę. Stracę ją już w samolocie
do Paryża;)
Spałem jak zabity, wstałem dopiero po 10tej, poszedłem
na śniadanie, podczas, którego przekonałem się, że ostatnie
algierskie mergezy nie posłużyły mojemu żołądkowi. Z Tabarki
wyjechałem po 11tej. Wg różnych znaków miałem do przejechania od
160 do 177 km, ostatecznie tabliczkę Tunis minąłem pokonując 175
km. Znów mi się nie spieszyło, choć do wylotu pozostawały już
tylko 23 godziny. 15 km za Tabarką zatrzymałem się na cmentarzu
wojennym z II wojny światowej. Pochowani są tam żołnierze głównie
Kanadyjscy, ale także Amerykańscy i Brytyjscy, przejrzałem listę
nazwisk i nie znalazłem ani jednego polsko brzmiącego. Pewnie
dlatego byłem drugim Polakiem, który wpisał się do pamiątkowej
księgi, którą przyniósł przemiły kustosz cmentarza – księga
prowadzona jest od lat dziewięćdziesiątych, i wpisało się tam
dotychczas kilkaset osób, bliżej 300 niż 900. Zaskakujące
miejsce, które niemal minąłem. Po 18 km zacząłem już
rozpoznawać drogę – jadąc w tamtą stronę kilkanaście km przed
Tabarką zabrałem się stopem, teraz mogłem spędzić ją na
siodełku. Koniecznie chciałem odwiedzić Monjego i rodzinę, która
przenocowała mnie pierwszej nocy. Kawiarnia Oued El Zitoun znajduje
się dokładnie 75 km od Tabarki – Mahjoub (najstarszy syn Monjego)
bardzo się zdziwił na mój widok, ale przywitaliśmy się
serdecznie. Przespałem się u nich na trawce prawie godzinę,
przyszedł Monji, dostał wazon z Biskry (a może z Bou Saady?).
Bardzo był zawiedziony, że nie zostanę na noc, ale nie było
takiej możliwości, do lotniska miałem jeszcze około 100 km i
całkowicie nie mogłem sobie pozwolić na dłuższe spanie w tym
miejscu. Przebrałem się nieco, przykleiłem na lustrze za barem
naklejkę Afryki Nowaka i ruszyłem dalej, łapiąc ostatnie
promienie zachodzącego słońca. Okolice, w których mieszka Monji
są przepiękne, a góra tuż obok jest tak fantazyjnie wyrzeźbiona,
że nie ma omołżiwości bym tu kiedyś nie przyjechał na dwa dni
aby pochodzić po tych wzniesieniach! Ze trzy km od kawiarni
zatrzymałem się jeszcze przy obelisku wzniesionym dla uczczenia
jakiejś wielkiej bitwy, znów z czasów II wojny światowej. Ktoś
próbował go obalić, widać ślady kilofów, ale posąg stoi
twardo, nieco pochylony, ale dymnie.
Podali posiłek, AF czasem fajnie gotuje. Mam dziwne
uczucie w ustach sporzywając europejskie smaki. Piję winko, przed
wejściem do samolotu wypiłem tunezyjskie piwo – postanowienie
dotyczące nie picia alkoholu dostało jeszcze jedno ustępstwo.
Oprócz urodzin i picia alkoholu za zdrowie jubilata, pozwalam sobie
pić niskoprocentowy alkohol na lotniskach i w powietrzu!
Wracając do tego co się wydarzyło od wyjazdu z El
Kala. Przejście graniczne mi się teraz przypomniało – było jak
zawsze dużo formalności, ale nawet pozwolono mi zrobić jedno
zdjęcie wewnątrz holu odpraw. Nie ma najmniejszego problemu z
forsowaniem tego przejścia przez europejskich rowerzystów. I
jeszcze mi się przypomniała awantura z Żandarmerią („zielonymi”).
którzy na jednym z podjazdów przed granicą koniecznie chcieli się
dowiedzieć skąd jestem, poprosili więc o mój paszport, a ja im na
to, że za 10 km jest granica i że tam im pokażę, na co oni między
sobą uzgodnili, że mój paszport jest na granicy i machnęli ręką.
Ujechałem kilkadziesiąt metrów i znów się ze mną zrównali. Po
przemyśleniu sytuacji chyba stwierdzili, że jednak to niemożliwe,
bym nie miał przy sobie paszportu, i jeszcze raz, całkiem
uprzejmie, lecz bardziej zdecydowanie poprosili o mój paszport. Gdy
zajechali mi drogę, a przypomnę, że był to podjazd, całkowicie
wytrącili mnie z równowagi. Prawie się wywróciłem, ostentacyjnie
położyłem rower na środku jezdni i wrzeszcząc na nich podałem
paszport. Nadjechało drugie auto, najstarszy rangą żandarm z
uśmiechem i zażenowaniem powiedział po angielsku, że to jest ich
praca, i że przeprasza, ale tamten z pierwszego samochodu się uparł
i zaraz będę mógł jechać dalej. Przypomniały mi się codzienne
zmagania z „zielonymi” podczas 24bis etapu Afryki Nowaka...
Spotkałem ich jakieś 7 km dalej, na jakimś zjeździe zrobili
dziurawą zaporę, przejechałem między nimi bez zatrzymania.
Usłyszałem tylko krzyki oficera, który wcześniej sprawdzał mój
paszport: Sorry mersje, sorry! Wyciągnąłem podniesiony kciuk
prawej dłoni i tyle mnie widzieli. To rzeczywiście ich praca.
Po przespaniu się na trawie u Monjego, jakoś za dużo
sił mi nie przybyło. W dodatku wzmógł się wiatr, kierunek
oczywisty, wprost z przeciwka. Wspiąłem się na ostatnie 300
metrowe wniesienie, potem był przemiły zjazd, ale zrobiło się
chłodno. Ruchu prawie żadnego. Noc gwiezdna, dość jasna –
jechało się przyjemnie, ale miałem już kilka fajniejszych nocnych
przejażdżek. Czułem się mocno wyeksploatowany, lewe kolano dało
ze dwa razy o sobie znać krótkim, ale jadliwym zaboleniem. Nie
czułem się tak słabo jak dojeżdżając do El Kala, ale przede mną
było wciąż kilkadziesiąt kilometrów. Chciałbym kiedyś być tak
wolnym, by móc jechać w tę stronę, w którą zawieje wiatr. Smsem
przyleciały z Polski życzenia dobrej nocy, pomyślałem więc, że
może jednak czas się gdzieś zatrzymać i zdrzemnąć ze dwie
godziny.
Świetne miejsce się przytrafiło 120 km od Tabarki,
otwarta brama do jakiegoś sadu. Betonowany podjazd, kilkumetrowy mur
– osłonięte od jezdni idealne miejsce na drzemkę. Wpierw
spróbowałem na siedząco, oparty o furtę bramy, całkiem wygodnie,
ale to nie było to, na co liczyłem tej nocy. Wyciągnąłem
materac, usnąłem na prawie godzinę i obudził mnie, oślepiającym
światłem, księżyc-gigant. Oczywiście nie był tak duży jak dwa
dni wcześniej, gdy był dużo bliżej Ziemi, ale i tak się
przestraszyłem, że to jakiś nocny stróż się przybłąkał.
Później zrobiło się chłodniej, wyciągnąłem więc śpiwór i
przestawiłem budzik z 1:05, na 1:25... Około północy poprosiłem
o zmianę godziny budzenia na 3:30. Wstałem około 4tej. Zaczęło
świtać. Było całkiem ciepło. Do Tunisu zostało 49 km. Chciałem
zobaczyć i to miasto budzące się do życia, ale już tam
powinienem być aby sprawdzić czym pachnie Tunis o poranku.
Pierwsze 20 km drogi od noclegu minęło całkiem
sprawnie, zza wzgórz wyszło słońce. Moment był zacny, bo w
chwili gdy się pokazał fragment tarczy słonecznej, mijał mnie z
hukiem pociąg z wagonami-cysternami. Oczywiście dopiero wtedy
wyciągnąłem fotoaparat. Byłoby takie fajne ujęcie!
Na ostatnich kilometrach wesoło pogwizdywałem sobie
Tilt i „Jeszcze będzie przepięknie” oraz SDM „Jak” - gdzie
jest moja empetrójka!
Około 7:30 zaczęło się robić nerwowo, bo pomyślałem
sobie, że jest o godzinę później.. Profilaktycznie zapytałem się
kogoś o dokładną godzinę, upewniając się, że mam jeszcze ponad
3h do wylotu. Kolejna fala nerwów miała miejsce na kilka kilometrów
przed lotniskiem, gdy okazało się, że nie potrafię znaleźć
składu budowlanego, który upatrzyłem sobie wyjeżdżając 4
tygodnie temu z Tunisu. Wciąż nie miałem jak spakować roweru.
Zatrzymałem się na siku, znalazłem całkiem
przyzwoity wór brezentowy, i pojechałem wprost na lotnisko, z
pewnością, że kupię tam, podobnie jak w Relayu w Marsylii, taśmę
klejącą.
Dalej to już „szybka piłka”, wypakowanie z sakw
pamiątkowych kamieni, ciuchów, czystych i brudnych, bagaż
podręczny rósł w oczach. Przyszedł miły pan. Wskazał toaletę,
do której mogłem wylać algierską benzynę z eMeSeRowej butelki od
palnika. Zaproponował pomoc, przyniósł worki z grubej folii.
Później pomógł z załatwieniem bordingu, ale o tym to już chyba
napisałem wcześniej.
Lecę więc sobie dalej. Kobieta całkiem dobrze
prowadzi, a Aziz po obudzeniu się dostał smoka, potem obiad i znów
smoka, i przysypia na siedzeniu obok. Ja chyba też się chwilę
zdrzemnę.