czwartek, 10 maja 2012

Być wolnym jak wiatr.


Ponownie jako ostatni wsiadłem do samolotu – były jazdy z pakowaniem i ważeniem roweru. Szkoda, że nie wysłuchałem do końca Kamili, która chciała mi wytłumaczyć gdzie w Tunisie można kupić folię streach... Miałem więc trochę nerwów na lotnisku, bo i Fabian spóźnił się godzinę z moimi rzeczami, m.in. z taśmą klejącą, i człowiekowi od foliowania bagaży skończyła się folia, a nowe rolki miały się pojawić za godzinę. Miałem tylko jakiś worek, znaleziony pomiędzy nitkami autostrady, którą dojechałem na lotnisko. Pakowanie odbyłem prawie dokładnie w tym samym miejscu co ostatnio z Kasprem. Rower dał się złożyć bez większych problemów, pedały ustąpiły przy użyciu niewielkiej siły – bardzo miły pracownik lotniska przyniósł mi dodatkowe worki z grubej folii, a i taśmę klejącą udało mi się kupić w kiosku za kilka dinków. Oczywiście miałem nadwagę, ale ten sam pracownik lotniska, był na tyle władny, że zagadał z Francuzami i sam nakleił mi długą nalepkę na pakunek, tym samym rower klepnięty. Podręczny mam przewielki, ale cóż zrobić, trzeba dźwigać. Fabian dobiegł z moimi rzeczami w ostatniej chwili, już przechodziłem do „odlotowej” części lotniska gdy wreszcie się do niego dodzwoniłem.
Siedzę w samolocie do Paryża, obok pani z dzieckiem, które nawet na chwilę się nie obudziło odkąd usiadłem, Aziz chwilę nie reagował nawet na budzenie mamy, i zacząłem się zastanawiać czy może zaraz nie będzie akcji, że dziecko zmarło podczas startu! Kilka rzędów za mną siedzi, nie w pełni sprawny umysłowo ,młody Tunezyjczyk, który do perfekcji opanował sztukę rozpinania pasów i po raz trzeci wyrwał się spod opieki mamy. 21 rzędów przede mną siedzi pani pilot, pierwszy raz lecę samolotem kierowanym przez kobietę.
Siedzę tak sobie i rozmyślam, co to się stało przez ostatnie kilkadziesiąt godzin. Przedwczoraj, około południa wyjechałem z El Kala w stronę granicy z Tunezją, wcale się nie spieszyłem, miałem jakieś 200 km do Tunisu, i prawie dwie doby do wylotu. Drogę częściowo znałem, bo w tamtą stronę jechałem większą część za dnia. Tuż za El Kala warto przyjrzeć się Rezerwatowi Tonga. Ostatecznie można byłoby tam nawet rozbić gdzieś namiot, jest kilka kempingów i zon turystycznych. Teraz jeszcze zamkniętych, bo jest przed sezonem, ale pewnie za niecały miesiąc te miejsca będą tętnić turystycznym życiem. W miejscowości Oum Teboul dłuższy czas się zastanawiałem czy z Algierii wyjechać tym samym przejściem, którym wjeżdżałem, czy może spróbować się z drugim, oddalonym o kilkanaście kilometrów na południe. Tamtędy droga do Tabarki jest nieco dłuższa, ale miałem nadzieję, że będzie mniej stromych podjazdów. Chciałem też „odczarować” granicę tunezyjsko-algierską, o której mity nieprzekraczalności w innych miejscach niż przejście wysunięte najbardziej na północ są jedynie bajkami opowiadanymi przez ludzi nie próbujących nigdy porzekraczać innych przejść. Nie pomyliłem się, od strony Algierii wjeżdża się na podobną wysokość, ale zdecydowanie łatwiejszy jest to podjazd. Po stronie tunezyjskiej wydaje się też być łagodniej – zdecydowanie więcej TIRów się tamtędy przeprawia, droga po stronie algierskiej odpowiednio szeroka, a po stronie tunezyjskiej też znośna.. Niestety nie mogę szczegółowo porównać drogi z Tabarki jednym i drugim przejściem, bo udało mi się skasować track GPS, ale prawie na pewno jest łatwiejsza. Z El Kali do Tabarki ujechałem zaledwie 55 km, chciałem pojechać dalej, ale w sumie to znalazłem całkiem tani hotel, 23 dinki, stargowane z 35, a potrzebowałem się wreszcie nieco wyspać, w łóżku. U taksówkarzy sprzedałem 1000 dinków algierskich, wycyskali mnie porządnie na kursie, bo wziąłem za nie zaledwie 12 tunezyjskich, ale to strata akurat taka jak to co udało mi się stargować w hotelu, hihi.
Wieczorem odbyłem jeszcze internetową sesję w kafejce na tej samej ulicy co Hotel Novekty. Wtedy też się okazało, że i w Tuenzji wreszcie przesunięto czas, i tak naprawdę to przez ostatnie 4 tygodnie zyskałem godzinę. Stracę ją już w samolocie do Paryża;)
Spałem jak zabity, wstałem dopiero po 10tej, poszedłem na śniadanie, podczas, którego przekonałem się, że ostatnie algierskie mergezy nie posłużyły mojemu żołądkowi. Z Tabarki wyjechałem po 11tej. Wg różnych znaków miałem do przejechania od 160 do 177 km, ostatecznie tabliczkę Tunis minąłem pokonując 175 km. Znów mi się nie spieszyło, choć do wylotu pozostawały już tylko 23 godziny. 15 km za Tabarką zatrzymałem się na cmentarzu wojennym z II wojny światowej. Pochowani są tam żołnierze głównie Kanadyjscy, ale także Amerykańscy i Brytyjscy, przejrzałem listę nazwisk i nie znalazłem ani jednego polsko brzmiącego. Pewnie dlatego byłem drugim Polakiem, który wpisał się do pamiątkowej księgi, którą przyniósł przemiły kustosz cmentarza – księga prowadzona jest od lat dziewięćdziesiątych, i wpisało się tam dotychczas kilkaset osób, bliżej 300 niż 900. Zaskakujące miejsce, które niemal minąłem. Po 18 km zacząłem już rozpoznawać drogę – jadąc w tamtą stronę kilkanaście km przed Tabarką zabrałem się stopem, teraz mogłem spędzić ją na siodełku. Koniecznie chciałem odwiedzić Monjego i rodzinę, która przenocowała mnie pierwszej nocy. Kawiarnia Oued El Zitoun znajduje się dokładnie 75 km od Tabarki – Mahjoub (najstarszy syn Monjego) bardzo się zdziwił na mój widok, ale przywitaliśmy się serdecznie. Przespałem się u nich na trawce prawie godzinę, przyszedł Monji, dostał wazon z Biskry (a może z Bou Saady?). Bardzo był zawiedziony, że nie zostanę na noc, ale nie było takiej możliwości, do lotniska miałem jeszcze około 100 km i całkowicie nie mogłem sobie pozwolić na dłuższe spanie w tym miejscu. Przebrałem się nieco, przykleiłem na lustrze za barem naklejkę Afryki Nowaka i ruszyłem dalej, łapiąc ostatnie promienie zachodzącego słońca. Okolice, w których mieszka Monji są przepiękne, a góra tuż obok jest tak fantazyjnie wyrzeźbiona, że nie ma omołżiwości bym tu kiedyś nie przyjechał na dwa dni aby pochodzić po tych wzniesieniach! Ze trzy km od kawiarni zatrzymałem się jeszcze przy obelisku wzniesionym dla uczczenia jakiejś wielkiej bitwy, znów z czasów II wojny światowej. Ktoś próbował go obalić, widać ślady kilofów, ale posąg stoi twardo, nieco pochylony, ale dymnie.
Podali posiłek, AF czasem fajnie gotuje. Mam dziwne uczucie w ustach sporzywając europejskie smaki. Piję winko, przed wejściem do samolotu wypiłem tunezyjskie piwo – postanowienie dotyczące nie picia alkoholu dostało jeszcze jedno ustępstwo. Oprócz urodzin i picia alkoholu za zdrowie jubilata, pozwalam sobie pić niskoprocentowy alkohol na lotniskach i w powietrzu!
Wracając do tego co się wydarzyło od wyjazdu z El Kala. Przejście graniczne mi się teraz przypomniało – było jak zawsze dużo formalności, ale nawet pozwolono mi zrobić jedno zdjęcie wewnątrz holu odpraw. Nie ma najmniejszego problemu z forsowaniem tego przejścia przez europejskich rowerzystów. I jeszcze mi się przypomniała awantura z Żandarmerią („zielonymi”). którzy na jednym z podjazdów przed granicą koniecznie chcieli się dowiedzieć skąd jestem, poprosili więc o mój paszport, a ja im na to, że za 10 km jest granica i że tam im pokażę, na co oni między sobą uzgodnili, że mój paszport jest na granicy i machnęli ręką. Ujechałem kilkadziesiąt metrów i znów się ze mną zrównali. Po przemyśleniu sytuacji chyba stwierdzili, że jednak to niemożliwe, bym nie miał przy sobie paszportu, i jeszcze raz, całkiem uprzejmie, lecz bardziej zdecydowanie poprosili o mój paszport. Gdy zajechali mi drogę, a przypomnę, że był to podjazd, całkowicie wytrącili mnie z równowagi. Prawie się wywróciłem, ostentacyjnie położyłem rower na środku jezdni i wrzeszcząc na nich podałem paszport. Nadjechało drugie auto, najstarszy rangą żandarm z uśmiechem i zażenowaniem powiedział po angielsku, że to jest ich praca, i że przeprasza, ale tamten z pierwszego samochodu się uparł i zaraz będę mógł jechać dalej. Przypomniały mi się codzienne zmagania z „zielonymi” podczas 24bis etapu Afryki Nowaka... Spotkałem ich jakieś 7 km dalej, na jakimś zjeździe zrobili dziurawą zaporę, przejechałem między nimi bez zatrzymania. Usłyszałem tylko krzyki oficera, który wcześniej sprawdzał mój paszport: Sorry mersje, sorry! Wyciągnąłem podniesiony kciuk prawej dłoni i tyle mnie widzieli. To rzeczywiście ich praca.
Po przespaniu się na trawie u Monjego, jakoś za dużo sił mi nie przybyło. W dodatku wzmógł się wiatr, kierunek oczywisty, wprost z przeciwka. Wspiąłem się na ostatnie 300 metrowe wniesienie, potem był przemiły zjazd, ale zrobiło się chłodno. Ruchu prawie żadnego. Noc gwiezdna, dość jasna – jechało się przyjemnie, ale miałem już kilka fajniejszych nocnych przejażdżek. Czułem się mocno wyeksploatowany, lewe kolano dało ze dwa razy o sobie znać krótkim, ale jadliwym zaboleniem. Nie czułem się tak słabo jak dojeżdżając do El Kala, ale przede mną było wciąż kilkadziesiąt kilometrów. Chciałbym kiedyś być tak wolnym, by móc jechać w tę stronę, w którą zawieje wiatr. Smsem przyleciały z Polski życzenia dobrej nocy, pomyślałem więc, że może jednak czas się gdzieś zatrzymać i zdrzemnąć ze dwie godziny.
Świetne miejsce się przytrafiło 120 km od Tabarki, otwarta brama do jakiegoś sadu. Betonowany podjazd, kilkumetrowy mur – osłonięte od jezdni idealne miejsce na drzemkę. Wpierw spróbowałem na siedząco, oparty o furtę bramy, całkiem wygodnie, ale to nie było to, na co liczyłem tej nocy. Wyciągnąłem materac, usnąłem na prawie godzinę i obudził mnie, oślepiającym światłem, księżyc-gigant. Oczywiście nie był tak duży jak dwa dni wcześniej, gdy był dużo bliżej Ziemi, ale i tak się przestraszyłem, że to jakiś nocny stróż się przybłąkał. Później zrobiło się chłodniej, wyciągnąłem więc śpiwór i przestawiłem budzik z 1:05, na 1:25... Około północy poprosiłem o zmianę godziny budzenia na 3:30. Wstałem około 4tej. Zaczęło świtać. Było całkiem ciepło. Do Tunisu zostało 49 km. Chciałem zobaczyć i to miasto budzące się do życia, ale już tam powinienem być aby sprawdzić czym pachnie Tunis o poranku.
Pierwsze 20 km drogi od noclegu minęło całkiem sprawnie, zza wzgórz wyszło słońce. Moment był zacny, bo w chwili gdy się pokazał fragment tarczy słonecznej, mijał mnie z hukiem pociąg z wagonami-cysternami. Oczywiście dopiero wtedy wyciągnąłem fotoaparat. Byłoby takie fajne ujęcie!
Na ostatnich kilometrach wesoło pogwizdywałem sobie Tilt i „Jeszcze będzie przepięknie” oraz SDM „Jak” - gdzie jest moja empetrójka!
Około 7:30 zaczęło się robić nerwowo, bo pomyślałem sobie, że jest o godzinę później.. Profilaktycznie zapytałem się kogoś o dokładną godzinę, upewniając się, że mam jeszcze ponad 3h do wylotu. Kolejna fala nerwów miała miejsce na kilka kilometrów przed lotniskiem, gdy okazało się, że nie potrafię znaleźć składu budowlanego, który upatrzyłem sobie wyjeżdżając 4 tygodnie temu z Tunisu. Wciąż nie miałem jak spakować roweru.
Zatrzymałem się na siku, znalazłem całkiem przyzwoity wór brezentowy, i pojechałem wprost na lotnisko, z pewnością, że kupię tam, podobnie jak w Relayu w Marsylii, taśmę klejącą.
Dalej to już „szybka piłka”, wypakowanie z sakw pamiątkowych kamieni, ciuchów, czystych i brudnych, bagaż podręczny rósł w oczach. Przyszedł miły pan. Wskazał toaletę, do której mogłem wylać algierską benzynę z eMeSeRowej butelki od palnika. Zaproponował pomoc, przyniósł worki z grubej folii. Później pomógł z załatwieniem bordingu, ale o tym to już chyba napisałem wcześniej.
Lecę więc sobie dalej. Kobieta całkiem dobrze prowadzi, a Aziz po obudzeniu się dostał smoka, potem obiad i znów smoka, i przysypia na siedzeniu obok. Ja chyba też się chwilę zdrzemnę.