piątek, 20 kwietnia 2012

Algier o poranku pachnie piekarniami.

20 kwietnia, od 4:10 jestem w Algierze. Teraz siedzę na lotnisku im. jakiegoś ważnego Algierczyka, a dostać się tu wcale nie jest łatwo, tym bardziej z rowerem! Pierwszy raz namówiono mnie na włożenie roweru (bez koła przedniego, bo się nie mieściło) do rentgena! Przed lotniskiem musiałem 3 razy otwierać sakwy, wszystko rozbebeszać, tłumaczyć do czego służy statyw fotograficzny, do czego używa się rurek do namiotu i w jakim celu chcę wjechać na teren lotniska. Za drugim razem powiedziałem po prostu, że lecę do Frankfurtu – naiwnie myślałem, że to skróci i ułatwi procedurę. Skutek był niestety odwrotny, bo chyba byłem pierwszym pasażerem, który przekracza zacne progi lotniska w Algierze na rowerze – pytania się nieco zmieniły i dotyczyły np. czy bagażnik będzie można przewieźć samolotem? Na nic tłumaczenia, że to nie problem. Za trzecim razem pokazałem policjantom wjazdówki na Ukrainę (myśleli, że to do Rosji), do Maroka, Angoli, Zimbabwe – kolejny strzał w kolano, zaczęły się pytania dotyczące tych krajów i czy w Algierii jeździło mi się lepiej czy gorzej. Wejście do samego budynku to już całkowity cyrk na kółkach. 4 kolejki, po 40 osób każda, posuwają się wolno, bo każdy bagaż musi być prześwietlony, każdy pasażer sprawdzony, jak podczas przejścia przez europejskie lotnisko. Gdy policjanci zobaczyli mnie z rowerem otworzyli piąte wejście – zaczęły się próby włożenia na taśmę roweru wraz z sakwami. Widać było, że się nie da, ale chłopaki podjęli dwie próby, zdjąłem więc sakwy i prześwietlono je oddzielnie. Teraz czas na rower, kolejna próba, jeszcze jedna, ale tym razem ze skręconą kierownicą. Nic z tego. Przyszła całkiem przystojna policjantka i z mądrą miną pokazała bym rower złożył, jak składaka. Niemal parsknąłem śmiechem, ale powstrzymałem się w ostatniej chwili – jestem tu od 5 dni i wiele razy się przekonałem, że Policja nie może nawet przez sekundę podejrzewać, że się z niej śmieję czy żartuję. Śmiać to się można ze mnie, a nie z nich! Wreszcie zaproponowałem, że zdejmę przednie koło – i o dziwo! rower się zmieścił! Radości było sporo, także w kolejce, która się już zdążyła za mną utworzyć.
W środku lotniska całkiem inny świat (jak w MiB), podróżni wymieszani ze sobą kolorami skóry, ubraniami, wiekiem dzieci i pielgrzymów do Mekki. Dla przylatujących do Algieru mam małą sugestię – skorzystajcie z lotniskowego kantoru, kurs jest właściwie identyczny jak ten z Annaby, a wygląda na to, że formalności jest znacznie mniej. W hali odlotów stoją też dwa bankomaty akceptujące karty VISA ELEKTRON, to dość istotne, bo w całej Annabie nie znalazłem takiego! W budynku są też dwa przedstawicielstwa lokalnych sieci komórkowych, ja wybrałem JEZZY i kupiłem wreszcie prepaida za 500 DZD (w tym 250 DZD na rozmowy).
W Annabie spędziłem całkiem przyjemne dwie noce – hotel Baghdad oferował to co najważniejsze, czyli prysznic, więc się nie oszczędzałem i prysznicowałem się dwa razy dziennie! W środę rozeznałem się, jak sądziłem, skutecznie, w możliwości dotarcia do Algieru pociągiem. Wieczorem odchodził skład bezpośredni do stolicy, odjazd 19:20, na 6:00 jestem na miejscu. Cena 2 klasy pociągiem SNTF całkiem przystępna, 1530 DZD, czyli około 40 złotych! Kuszetka, pani zza okienka twierdzi, że można się dobrze wyspać, a rower to nie problem, grunt abym przyszedł około 20 minut wcześniej, to marcher zaopiekuje się moim bagażem, ale to nie problem. Bilety można kupować w dniu wyjazdu, od 13:30 do 18:00 – przyjechałem więc następnego dnia, już spakowany do sakw, bo pokój musiałem zdać do 11:00. Podchodzę grzecznie do okienka, a tam nie ma mojej pani, co mówiła, że wieczorem odjeżdża pociag do Algieru, w którym będę mógł złapać trochę snu i może coś popiszę i zdjęcia poprzeglądam... Jest za to miły pan, który mówi, że pociągu dziś nie będzie. Pytam się dlaczego. Odpowiedź jest prosta: bo tory się zepsuły. Pociąg pojedzie, ale może jutro. Tłumaczę gościowi całkiem poważnie uśmiechnięty i rozbawiony sytuacją, że muszę być w piątek na lotnisku, a on na to konsekwentnie (prawie jak pracownicy jednej z moich nieulubionych już linii lotniczych), że pociąg odjeżdża zawsze o 19:20, ale akurat nie dziś, bo tory są popsute i może jutro wieczorem pociąg pojedzie, a może nie...Na totalnym luzie wycofałem się z Gare i od razu pojechałem na dworzec autobusowy. Kilkanaście minut zajęło mi kupno biletu na wieczorny autobus do Algieru – cena: 850 DZD. Jedyny minus był taki, że na bank się nie wyśpię, że prądu nie będzie, że będzie trzęsło i wyjeżdżając ostatnim oferowanym połączeniem, w stolicy będę o 4:10.
Oczywiście starałem się wyciągnąć pozytywne wartości z takiego obrotu rzeczy – jeszcze nie wiedząc o problemach z pociągiem, rano wybrałem się z aparatem na ulice Annaby, były jeszcze puste, światło całkiem fajne – skoro będę w Algierze tak wcześnie, to zrobię dokładnie to samo, pokręcę się rowerem po mieście i pofocę nieco. I plan byłby doskonale idealny, ale w piątek rozgrywany będzie jakiś ważny mecz i po mieście szwendały się już dziesiątki podekscytowanych kibiców miejscowej drużyny. W związku z tym, ale także zapewne w związku z majowymi wyborami, na ulicach, w parkach, zaułkach Algieru, wszędzie była ogromna ilość policjantów! Przez to większość ujęć była niemożliwa do wykonania, bo trudno było nie uchwycić jakiegoś mundurowego. W dodatku większość budynków rządowych z zasady nie można fotografować, z tym, że nie informują o tym żadne znaki, trzeba się więc dodatkowo zatrzymywać przy spotykanych funkcjonariuszach i dopytywać: „czy mogę sfotografować ten prześliczny zaułek, z tym wielkim gmachem w tle?” Na co padała przeważnie długo przemyślana odpowiedź, że nie, bo to jakieś ministerstwo, siedziba rządu, największej partii, czy inny budynek administracji publicznej... Wpadłem więc, na relaksacyjne 30 minut z internetem i wieściami z kraju. W międzyczasie rozjaśniło się na tyle, by jeszcze raz spróbować zrobić zdjęcia na mieście. No i jeszcze miejscowe śniadanko, croissant plus ciastko, słodkie i ciężkie, no i espresso. Od razu mi się zachciało jechać na lotnisko. Wbiłem się na obwodnicę, która w pewnym momencie okazała się być autostradą – zatrzymał mnie policjant na motorze, ale nie po to by ukarać mandatem, czy zawrócić do najbliższego zjazdu, ale po to by dowiedzieć się skąd jestem... Algierska Policja zaskakiwał mnie już wielokrotnie, przeważnie pozytywnie, jak Ci z Annaby, którzy zatrzymali mnie by powiedzieć bym bardzo uważał fotografując plakaty wyborcze, ale nie dlatego, że to zabronione, o co się martwiłem, ale dlatego, że może przyjść jakiś Ali Baba i mnie okraść, gdy będę patrzył przez wizjer aparatu;)
Przed chwilą pożegnałem się z Abdelarazakiem, Algierczykiem z południa kraju, który zagadał mnie widząc na sakwach roweru stronę afrykanowaka.pl . Nie znał sztafety, ale rozpoznał .pl i spytał czy jestem z Polski. Od słowa do słowa okazało się, że zna rosyjski, więc tym lepiej nam się rozmawiało, bo mieszaliśmy w zdaniu rosyjskie, arabskie i angielskie słowa. Przemiła konwersacja.
Równocześnie dostałem dwa smsy: jeden od chłopaków, że są już na algierskiej ziemi, a drugi, od Julii, że jest już w samolocie w stronę Algierii. Wieczorem będziemy w komplecie, a jutro w Ouargli, Inszallah. Nie wiemy dokładnie co przyszykowali nasi algierscy przyjaciele, którzy pomagają w organizacji etapu 24bis – mam nadzieję, że pojutrze wreszcie w całym składzie ruszymy rowerami z południa na północ!
 PS
z Annaby mam kilka fajnych zdjęć, ale podwieszę je już chyba nie teraz...


z deszczem i pod wiatr

Monji i jego praca.

rodzinka jest bardzo dumna ze swego biznesu

schronienia pasterskie wykute w skałach - świetna na przetrzymanie największej nawałnicy

leniwe bociany, którym nie chciało się lecieć do Europy

... zajęły dziesiątki stanowisk na porzuconych konstrukcjach kolejowych

Fort w Tabarce - pogoda całkiem przyjemna.

Tabarka z drogi na granicę

Wreszcie autozdjęcie - 125 km do Annaby w Algierii

zdjęcie spod kurtki, granica po stronie algierskiej

miło!

oczywiście zamierzałem jechać w tym samym kierunku co auto

nocne legowisko gdzieś za El Kala

drugie autozdjęcie

ehh, Ksar Ghilane mi się przypomniał

trzecie autozdjęcie

Bazylika Św. Augustyna w Annabie



A dziś od zdjęć zacząłem...

16 kwietnia zdarzenia potoczyły się własnym tempem, w kierunku wcześniej obranym, czyli w stronę Algierii - na nic się zdały próby modelowania rzeczywistości.
Monji otworzył mnie tuż po pierwszym muezinie, czyli około 6tej – zanim się spakowałem i pożegnałem z chłopakami, zrobiła się 7. z minutami. To i tak nieźle zważywszy na to, że z Tunisu wyjechałem już po południu! Do Tabarki pozostawało jakieś 75 km, musiałem tam odbyć krótką sesję w internecie (np. wciąż nie wysłałem PITu!) i zorganizować sobie spanie, bo nie zamierzałem „na noc” wjeżdżać do Algierii.
Pogoda właściwie się nie zmieniła, wiatr klasycznie w nos, no i kilka razy na godzinę spadał deszcz na tyle obfity, że musiałem kryć się po krzakach lub jakimiś budami. W Sajanene zaskoczyły mnie całe stada bocianów, jakieś leniwe sztuki, którym nie chciało się lecieć aż do Europy. W Nefcie kupiłem kurczaka, połowę zjadłem od razu, resztę zapakowano mi na wynos. 25 km przed Tabarką zatrzymał się przede mną pickup, a kierowca zaproponował podwózkę do miasta – widział mnie jedzącego kurę w Nefcie.... Już dawno powinienem był skorzystać z tunezyjskiego roweroautostopu. chociaż z drugiej strony i tak nie zależało mi dziś na czasie. Kierowca był bardzo rozmowny, nie dziwił się, że jadę rowerem do Algierii, mówił, że tam są lepsze drogi niż w Tunezji. Co chwila gdzieś wydzwaniał, a najczęściej powtarzanymi słowami były: bisikleta i bulanda. Pod sam koniec drogi zadzwoniła jego dziewczyna, która raczej nie dała wiary historyjce, którą chyba się tłumaczył ze spóźnienia. Pokazaliśmy sobie zdjęcia noszone w portfelach, od mojego nie mógł oderwać wzroku...
Chwilę się pokręciłem po mieście, znalezienie kafejek internetowych w miasteczkach i miastach tunezyjskich to żaden problem. Sesja się przeciągnęła, później jeszcze zmyliłem drogę i pognałem za jakimś TIRem na algierskich rejestracjach, myśląc, że zmierza w stronę granicy. Nie pomyliłem się, ale jechał na inne przejście graniczne niż to, które chciałem przekroczyć (teraz już wiem, że nie powinienem był wówczas zawracać). Zrobiła się 4 PM, postanowiłem, że znajdę jakiś nocleg bliżej przejścia, po drodze miały być jeszcze dwie miejscowości. Z poziomu morza wjechałem na ponad 200 metrów, zjechałem na 150, znów wjechałem na 250, i znów zjechałem na 200. Wcale mi się nie spieszyło, ale ni stąd ni zowąd wjechałem na 430 metrów i stanąłem na skraju Tunezji... 13 km z Tabarki zleciało jakoś tak szybko, że przejechałem te miejscowości co się miałem w nich zatrzymać i tak oto musiałem się dziś odprawić na drugą stronę.
Jeszcze po stronie tunezyjskiej zjadłem resztę kurczaka, widać było, że chłopaki ze straży granicznej nie mogli się doczekać gdy wreszcie zdradzę im skąd jestem i dokąd zmierzam. Byłem trochę zdenerwowany na granicy, sforsowałem o jeden szlaban za dużo i z wysokiej stróżówki wybiegł za mną przemiły strażnik graniczny, zawracając do swojego okienka po „druczek wjazdowy”. Klasyczne rubryczki. Imię, nazwisko, zawód – tu błysnąłem i piszę „teacher”, pewnie spytają się co to takiego (bo tu się nie mówi po angielsku) i wtedy wyjadę, że „mudarris”. Zadziałało w 100%, atmosfera się poważnie rozluźniła, nagle się okazało, że urzędnicy już nieco lepiej rozumieją angielski i nawet zaczęli zadawać pytania w tym języku... Cała „pogadanka” trwałą może 20 minut, i dostałem stempel wjazdowy. A miało być tak strasznie i duszno.
Zrobiło się naprawdę późno, byłem pewien, że do El Kali (pierwszego większego miasta w Algierii) wjadę po zmroku, ale przynajmniej nie padało już i trochę mniej wiało. W połowie drogi do miasta minąłem rezerwat Tonga, całkiem urokliwe miejsce, świetnie oznaczone i zagospodarowane, z dużą ilością parkingów, z kempingiem i, ponieważ to teren podmokły, z gigantyczną ilością insektów – powinienem tu zatrzymać się na noc w drodze powrotnej, rezerwat wygląda na bardzo ciekawy. „Zwiedzanie” Kali ograniczyło się do przejechania obok portu, kolonialnej katedry i bazaru, wciąż tętniącego życiem – banki nieczynne, kantorów nie widać, nie mam miejscowej waluty, zmrok zapadł jakąś godzinę wcześniej. Nie było dobrze, więc pojechałem dalej, mając nadzieję na rozbicie się namiotem gdzieś na poboczu. Ruch samochodowy osłabł, wiatr się wzmógł, a po jakiejś godzinie całkiem porządnie się rozpadało. Zacząłem zliczać kilometry... od kawiarni Monjiego do Tabarki przejechałem jakieś 75, w tym 25 autem, czyli rowerem 50, do granicy 13, plus to co „zgubiłem” przez błąd nawigacyjny, czyli razem jakieś 20... łącznie to już 70 km, dalej dodaję to co mam na liczniku, 55 – wychodzi, że już trzasnąłem 125. Pomimo deszczu jechało mi się całkiem dobrze, po zmroku nie wiało już tak bardzo, samochodów niewiele, włączyłem oświetlenie tylne i przednie, i jakoś tak dalej fajnie się jechało, że nawet zacząłem rozważać czy by dziś nie dojechać do Annaby? Aż się porządnie nie rozpadało. Zaczynała się niezła zawieja z deszczem, który wisiał jeszcze gdzieś wysoko ponad mną. Wjechałem w jakieś chaszcze za pierwszą blaszaną budą jaką spotkałem od El Kali. Cudna polana, osłonięta od drogi niskimi drzewami i krzakami. Wyciągam z wora namiot, tropik oddzielnie, w tym momencie zrywa się wiatr jakby tylko na to czekał – unosi płachtę wysoko, trzymam mocno, nie puszczam, wrzuca nią i mną o jakąś palmę. Lecz nie puściłem. Rozpadało się totalnie. Zapakowałem wszystko z powrotem do wora, i puściłem pędem w stronę blaszaka. Oczywiście był pozamykany na kilka kłódek, ale miał niewielki daszek. Minęła 23, na liczniku 75 km, czyli od świtu przejechałem prawie 150 – do Annaby miałem jeszcze jakieś 50. Gdyby nie ten wiatr i deszcz... Zawinąłem się w śpiwór, położyłem na materacu, i całość owinąłem tropikiem z namiotu. W takim kokonie spędziłem resztę nocy, całkiem było przyjemnie. Wiało, było głośno, bo auta jednak co rusz przejeżdżały jakieś 3 metry od mego legowiska, ale było ciepło, choć nad ranem zrobiło się mokro, bo przez dziurę w dachu nakapało na mnie całkiem sporo wody, która się jakoś „przelała” do środka i zmoczyła pół śpiwora...
Świt przywitałem z miłym, starszym panem, który mieszkał w domku naprzeciwko - nie zauważyłem go, bo nie świeciło się w nim żadne światło. Pan kilka razy mnie wyściskał życząc udanej podróży i poszedł walić laską, w zamknięte drzwi ogrodzenia rozdzielni prądu – pewnie i on żałował, że nie miał nocą prądu...
W ogóle, to po przejechaniu granicy rzeczywiście najbardziej zauważalną różnicą była duża ilość światła w mijanych wioskach. To znaczy wioski były głównie pomiędzy granicą i El Kalą, później tylko kilka minąłem, ale i te, oddalone od drogi o kilkaset metrów, oświetlały wysokie latarnie uliczne. No i asfalt na pierwszym zjeździe w Algierii był wyśmienity. Takim w Tunezji nie jechałem ani razu. No i wszędzie były znaki drogowe, oczywiście mało kto się nimi przejmował, ale w Tunezji na znaki nie można było liczyć prawie wcale... I pasy były wymalowane.
17 kwietnia rozpoczął się deszczem, długo czekałem by ruszyć, pojawił się właściciel blaszaka, przywiózł bagietki i jakieś warzywa, pewnie niedługo po moim odjeździe odpalił grilla i otworzył mini barek. Ujechałem może 2 km i rozpadało się na tyle mocno, że nie dało się jechać. Spod kół aut bryzgała deszczówka, która lała się też strumieniami z nieba. Dawno nie jechałem w tak porypanych warunkach, wiało w ryj, padał deszcz. Trudno jest mi teraz dokładnie policzyć, a nie pamiętam stanu licznika, ale we wtorek przejechałem jakieś 60 km, non-stop pod wiatr, i nie pamiętam też ile razy mokłem i wysychałem – wiele razy. Po drodze zatrzymywałem się w kilku ciekawych miejscach – deszczochronach dla bydła, przystankach autobusowych „zamieszkałych” przez robotników drogowych, pod daszkami kawiarenek prawie w szczerym polu (w jednej z nich poczęstowano mnie całkiem dobrym espresso), w ruchach o średnicy takiej, że mogłem w nie swobodnie wjechać rowerem, pod ciężarówkami na parkingach, za krzakami wraz z innymi chroniącymi się tam podróżnymi...
Do Annaby wjechałem w pełnym słońcu, 5 km przed miastem rozpogodziło się całkowicie – zdążyłem po raz enty wyschnąć, zrobiłem kilka zdjęć, górującej nad miastem, Bazylice Św. Augustyna. Tuż po 16tej, czyli tuż przed zamknięciem banku, zrealizowałem wymianę waluty. Nie jest to wcale takie proste, bo algierskie banki wymieniają dewizy wyłącznie Algierczykom, a obywatele innych krajów muszą korzystać z usług oddziałów banków zachodnich. Kurs 1 Euro = 100,67 DZD, ciekawe czy kurs w bankach algierskich jest taki sam?
W drodze z Tabarki wyjadłem cały zapas ciastek i innych wspomagaczy, nie byłem jakoś strasznie głodny, dlatego wpierw znalazłem sobie hotel. Hotel Baghdad, nazwa brzmiała fajnie, cena za noc w pokoju z prysznicem: 800 dinarow, niecałe 40 pln za możliwość zmycia z siebie błota, wysuszenia ciuchów i może nawet uprania sobie czegoś? Całkiem niewiele, zważywszy, ze hotel mieścił się bliziutko centrum, dworca kolejowego, banków i w ogóle ta nazwa...
Vis a vis hotelu otwarta była do późna restauracja Jamila, z fajnym kucharzem, który grillował piersi kurze w taki sposób, że aż włos mi się zjeżył po pierwszych kęsach...
Rower schowałem w schowku przy recepcji, po mieście poruszałem się piechotą, nie byłem strasznie przemęczony, tylko, że nie wiem dokładnie kiedy, ale strasznie sobie naderwałem ścięgna lewej nogi. Do wesela się zagoi, ale chodzenie sprawia mi bardzo dużo bólu.
Wieczorem znalazłem jeszcze jakieś miejsce z internetem – kafejek tu dostatek, są nawet całodobowe. Muszę obmyślić plan ewakuacji do Algieru – nie ma szans abym przejechał 560 km w 3 dni, nie przez te góry, które dzielą Annabę i Algier, i nie po tej dzisiejszej walce z deszczem i wiatrem. Odpocznę sobie dzień... Rano poszukam możliwości przedostania się do stolicy, 20 kwietnia zjeżdża się ekipa etapu 24bis, jest tu i pociąg i pewnie jakieś autobusy... a miasto wydaje się być bardzo „wyluzowane” - tego mi teraz potrzeba, luzu.
PS redaguję ten post w drodze do Algieru, na resztkach baterii... i tak właśnie sobie przypomniałem, że przez przypadek (choć tak może właśnie miało być, by odbyć tę drogę w nieświadomości), przejechałem z Tunisu do Annaby drogą, którą w 1927 roku pokonywał Kazimierz Nowak podczas podróży z Trypolisu do Algieru... Niestety nie mam przy sobie więcej wpisów z dziennika podróżnika niż te, które udostępniło uczestnikom etapu tunezyjskiego Afryki Nowaka, poznańskie wydawnictwo Sorus. To, co mam, zawiera jednak wpisy ostemplowane pieczęciami m.in. z Mateur, Sedjenane, Tabarki, to miejscowości przez które przejeżdżałem. Szkoda, że nie pamiętałem o tej podróży wcześniej, może w Annabie mogłbym poszukać jakiś „nowakowych” śladów?? W mieście spędziłem dwa pełne dni, sporo się nachodziłem i najeździłem by je nieco lepiej poznać, miałem sporo czasu żeby poszukać też śladów Nowaka, może i on odwiedził Liceum im. Piotra i Marii Curie? Ehh, szkoda.
PS2 powiesiłem go już z Algieru, do którego dotarłem 3h przed świtem, o tym jak i dlaczego tak wcześnie napisze się pewnie niedługo, chociaż obiecać nie mogę, bo za kilkanaście godizn będziemy w komplecie i trochę inne sprawy zaczna nas zajmować niż pisanie o tym co było;) zapraszam też na www.afrykanowaka.pl - zakładka relacje, i etap 24bis

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Fursa saida

-->

Fursa saida (فورس صيدا), to zwrot, którego nauczyłem się w drodze do Marsylii, chyba w tramwaju nr 4. Zaczynam się bać, bo wciąż idzie, a właściwie jedzie mi się, zbyt dobrze. Oczywiście cały dzisiejszy dzień było pod wiatr i pod koniec dnia pod górę, ale do tego to już akurat się przyzwyczaiłem.
Planowałem wyjechać około 10-11, i prawie mi się udało. Wyjechałem po południu.
Fabian jest niesamowity, jednak założył organizację rowerową, o której mówił w grudniu – VELORUTION. Rzucił pracę. Chciałbym, żeby pojechał ze mną do Algierii, on też – tylko z tego powodu żałuję, że wszystko z wizami potoczyło się tak szybko, bo może zdążyłby załatwić i on... Może następnym razem. Może na jesieni.
Pomimo wiatru pierwsze 40 km pojechało się właściwie samo – trochę pogubiłem drogę wyjeżdżając z miasta, ale nadłożyłem maksymalnie kilka kilometrów. Po planie, którego miałem się trzymać, śladu już prawie nie widać. Nie sądzę bym zdążył w poniedziałek wjechać do Algierii – nie skorzystałem dziś z kilku możliwości podwózki, jechało się tak fajnie, że nawet zmrok mi nie przeszkodził, ani góra, podczas wjazdu na którą mnie zaskoczył. Przecież za nią miał być zjazd!!
Z Tunisu skierowałem się na północ, wpierw drogą RN8, w miejscowości Utica nie zatrzymałem się obejrzeć punktu archeologicznego, ale skorzystałem z rozpalonego grilla baru tuż przed osadą (wtedy jeszcze podejrzewałem, że jednak dotrę wieczorem do Tabarki) i skręciłem na zachód (pod wiatr) i po przejechaniu przez Mateur wspiąłem się na jakąś 300 metrową przełęcz za Jefną (RN7). Co prawda nie widziałem z niej wiele, do wjechałem tam z pół godziny po zmroku, ale przynajmniej zjazd się zapowiadałam na ponad 20 km. W międzyczasie dzwonił mój ulubiony Algierczyk, który uspokoił mnie, że jednak wiza, z którą mam zamiar wjechać do Algierii upoważnia mnie do przekroczenia granicy lądowej. Omówiliśmy jeszcze kilka innych kwestii, te jednak nie były już tak optymistyczne.
Chciałem dziś dojechać choćby do Sejenane. a ten zjazd, który sobie na koniec dnia wymarzyłem zapowiadał się naprawdę świetnie, lekko w dół, oczywiście wiało jak cholera, ale i tak było całkiem przyjemnie. Czasem zdarzały się i podjazdy na tym zjeździe, ale w nieco ponad kwadrans zjechałem z 310 metrów, na 200, pokonując prawie 10 km. W międzyczasie towarzyszył mi przemiły tunezyjski kierowca furgonetki, którą wolno jechał za mną, na całkiem szybkich zjazdach, oświetlając mi asfalt – niesamowicie było to uprzejme z jego strony. Pożegnaliśmy się mruganiem światłami przed którymś z kolejnych podjazdów. Gdy znów podjechałem ze 30 metrów, a następną osadę widać było daleko w dole, miałem szansę jeszcze nieco bardziej polepszyć średnią, ale wtedy się rozpadało. Tak porządnie się rozpadało, że w kilka minut szybkiego zjazdu byłem całkiem nie suchy, a i widoczność stała się nieznośnie krótka, bo w świetle czołówki, przy 30 km/h widać przed sobą wyłącznie tysiące świecących kropelek deszczu. I wtedy właśnie pojawiła się szczęśliwa okazja, czyli rzeczona fursa saida. Pierwszy od jakiś 20 km bar, aż krzyczał do mnie: skryj się pod mój parasol!
Wpadłem w środek arabskiego, męskiego, wieczoru. Chłopaki palili sziszę i cięli w karty, po pół godzinie spróbowałem się dosiąść do jednego ze stolików, ale ni w ząb nie wiem o co chodziło w ich grze. Może następnym razem. Kawiarnia oferowała kawę. Taką ze staroświeckiego automatu, a właściciel, Monji, robił ją rzeczywiście całkiem smacznie – oczywiście potwornie daleko jej było do tej, którą piłem w Kairuanie, w grudniu zeszłego roku, w pewnej tureckiej kawiarni... Tamta była najlepszą kawą jaką piłem w życiu, i sądzę, że długo nie będę pił lepszej, bo nie wybieram się tam w najbliższym razie.
Wracając do Cafe Oued El Zitoun, to poznałem też trzech synów Monjiego, Abdrazaka, Achrefa i Mahjouba, pośmialiśmy się trochę z mojego mylenia liter arabskich (głównie tych z kropkami) – deszcz przestał padać, pojawiły się gwiazdy, wydawało się, że gdy tylko się przebiorę w suche spodnie to dalej popędzę w noc, w stronę granicy. W tym momencie jednak, Monji, który mówił do mnie wyłącznie po arabsku, zaproponował nocleg wewnątrz kawiarni. No i jak tu nie skorzystać z takiej kolejnej szczęśliwej okazji? Goście się rozeszli, nie nauczyłem się grać z nimi w karty, nawet zapomniałem jak się ta gra nazywa, ale pewnie jeszcze się tu zatrzymam w drodze powrotnej z Algieru, wtedy im pokażę! Chłopaki posprzątali lokal (pewnie pierwszy raz od wielu tygodni), przynieśli materac i koc, pokazali jak się obsługiwać pilotem telewizyjnym i poszli. Trochę głupio, że zamknęli mnie od zewnątrz, ale zorientowałem się zbyt późno by się spytać o której mnie otworzą. Chciałbym się stad wydostać około 8. Bardzo się znów rozpadało.

Tradycyjnie zdjęć garść:
poranek w Menzah 8

mój dobrodziej!

bez komantarza

ładny start

popołudniowa modlitwa pasterza

od lewej: Monji, Mahjoub, Abdrazak i Achref

kawiarniana cela

nocą zrobiło się straszno bo pomiędzy butelkami buszowały myszy...

...dopiero wówczas zrozumiałem dlaczego Monji nalegał bym materac położył na stolikach;)



sobota, 14 kwietnia 2012

Frajdej, trzynastego




Wczoraj był frajdej, trzynastego. I oprócz tego, że znajdowałem się wciąż dużo za daleko od lotniska w Marsylii (bo dziś miałem zdążyć na samolot do Tunisu), to nie skłamię pisząc, że wczorajsze zbiegi okoliczności zakończyły się nadzwyczajnie pozytywnie, gdyż ostatecznie noc spędziłem w budynku Aeroport Marseille Provance !

Jak się tu znalazłem, i co się działo od 4 kwietnia, czyli od dnia gdy wsiadłem w Warszawie do PolskiegoBusa jadącego do Wiednia, pewnie jeszcze kiedyś spiszę. Działo się sporo, a niektórzy pewnie nie uwierzą w te wydarzenia. Dużo się wyjaśni już niedługo, a jeśli jeśli niedługo się się wyjaśni na „tak”, to 15.05 maja wyjaśni się jeszcze bardziej... (w czwartek, rano wypiłem pierwszą od ponad 4 tygodni kawę, nie mam już sił, musiałem się czymś podtrzymać przy życiu...)

Noc na lotnisku spędziłem całkiem wygodnie, chociaż „antykloszardowe” siedzenia, z na stałe mocowanymi podpórkami na ręce, to jakieś nieporozumienie, bo trzeba się nieźle nagimnastykować, by zmieścić się na zestawie takich krzesełek. Przespałem więc prawie całą noc najpierw na lewym, a potem na prawym boku, pod miednicę podkładając sobie futerał od laptopa, wyginając się w scyzoryk. „Nocą miałem gości, przyszły zwierzątka” i strasznie hałasowały przy automacie z kawą. Włosi jacyś, smakosze kawy, nic sobie nie robili z tego, że obok ktoś śpi i bardzo głośno wyrażali swoją dezaprobatę smaku płynu, który wydobył się z maszyny. Nad ranem, już po świcie, obudziły mnie głosy, ale nie byle jakie, bo zaoceaniczne – przyleciał ogromny samolot z Australii (lub z jakiejś innej Kanady) i kangury nim lecące wpuszczono na krótki czas do hali lotniska. Wcale się nimi nie przejmowałem, ale oni nie byli zadowoleni, że podróż się przedłuża, bo przystanek w Marsylii chyba nie był planowany. Niech się cieszą, że wylądowali – wczoraj był frajdej trzynastego.

Od 8. zacząłem wcielać w życie plan zdobycia taśmy klejącej, niezbędnie niezbędnej do odpowiedniego opakowania roweru. Karton i folie to nie problem, już wczoraj zlokalizowałem wokół budynku kilka remontowanych elewacji, a co za tym idzie masę wielkich kartonów po oknach, elementach ścian itp. Trudność się pojawiła gdy zdałem sobie sprawę z tego, że dziś jest sobota – więc, jak wiadomo, w bogatych krajach Unii Europejskich, jest to dzień wolny od pracy i robotników dziś nie spotkam na rusztowaniach, a rusztowania są za ogrodzeniami. Niemniej, tak jak pisałem kartony to nie problem, nawet jeśli dzień wcześniej padało to szybko schną na słońcu. Problem był z taśmą klejącą, którą powinienem karton posklejać, a i w dodatku była niezbędna do zrealizowania pewnego chytrego planu. Miałem bowiem kilkukilogramową nadwagę, i jak wiadomo nie chodzi o wagę mojego ciała, ale tych wszystkich rzeczy, które targałem tu z Warszawy. Zamierzałem przeprowadzić, spraktykowane po raz pierwszy w Tunisie, dopakowywanie kartonu już po zważeniu, czyli w drodze od odprawy bagażowej do stanowiska nadgabarytowych bagaży (teraz przynajmniej już wiadomo dlaczego samoloty spadają!).
Robotników nie było, obsługa lotniska nie potrafiła mi pomóc, postałem więc chwilę przed lotniskiem, w oczekiwaniu na jakiś pasażerów, których bagaże będą oklejane taśmą – pewnie zostanie im trochę po odprawie i mi dadzą. Sam bym tak zrobił. Pasażerowie z takimi paczkami, to przeważnie Arabowie, mój francuski jest prześmieszny, do „mówienia” po arabsku wciąż nie mogę aspirować, a oni po angielsku ni w ząb, pokazuję więc oderwaną taśmę i karton do sklejenia. Już pierwszy z nich nakierował mnie na uniwersalne słowo oznaczające szeroką taśmę klejącą: scotch – i wszystko staje się prostsze. Pierwsi zagadnięci Arabowie nie mieli „skocza”, drudzy też, ale Ci przynajmniej powiedzieli, żebym spróbował wewnątrz portu lotniczego. Ale gdzie? Koleś mówił, że w „rela”, kuurde, ale co to takiego? Pytam się człowieka od foliowania bagażu, on też mówi „rela” i wskazuje drugi hol, gdzie mieści się... Relay. Co za język... Do Relay'a zaglądałem już wcześniej, oglądałem półki, ale mimo mojego nadpobudliwego wzroku, nie znalazłem tego, za co ostatecznie zapłaciłem 4,2 euro - wystarczyło spytać piękną czarnooką sprzedawczynię o Scotch - i życie staje się łatwiejsze;) Swoją drogą, taka taśma naprawdę nie zajmuje dużo miejsca, nie jest też ciężka i koniecznie muszę ją dopisać do listy rzeczy absolutnie niezbędnych na wyjazdach rowerowych.
Wieczorem będę znów w Tunisie. Tunezję wspominam bardzo. Pod każdym względem bardzo.



Zdecydowanie najbardziej w Marsylii brakowało mi wolnego dostępu do internetu – niby coś można kupić on-line, ale co dziwne programy do obsługi nie współpracują z linuxem. Ponadto, opłaty są srogie, bardzo srogie – 0.15 euro za minutę połączenia.

Karton się nadał, bez problemu, pierwszy raz byłem pierwszym pasażerem na Check inie! Formalność się przedłużała, bo nie miałem przy sobie biletu elektronicznego i podszedłem do miłego pana tylko z paszportem. Po odprawie oczywiście dorzuciłem jeszcze ze dwa kg z bagażu podręcznego i jakoś dolecieliśmy, nie spadliśmy do M. Śródziemnego!

Teraz siedzę u Fabiana. Łza się kręci. Ten sam pokój, Miriam szwendająca się po mieszkaniu jak duch – bez entuzjazmu, ale z uśmiechem oznajmia, że całe mieszkanie jest do mojej dyspozycji, oprócz jej pokoju. Fabian będzie rano, przed moim wyjazdem – dzwonił tylko. Może to i dobrze. Mam czas na zastanowienie się co robić dalej. Mówił, że na przejściu na wybrzeżu nie ma problemu z przekraczaniem granicy z Algierią – grunt to mieć pieczątkę wjazdową w paszporcie, no i wizę. Jacyś rowerzyści z Hiszpanii ostatnio nie wjechali do Algierii, bo policjant z lotniska nie wbił im w paszportach wjazdówki. Mi wbił, więc wjadę. Jak dotąd idzie naprawdę zaskakująco łatwo...

Pomimo, że Miriam nie ma dziś urodzin, to piję z nią piwo. Przezajebiaszczo jestem szczęśliwy.

Rower całkiem sprawny, chociaż na dwóch przełożeniach skrzynia biegów nieco rzęzi – jutro podkręcę. Uporałem się ze składaniem w jakieś 30 minut, przed lotniskiem towarzyszył mi przemiły Tunezyjczyk, który był wszystkiego ciekaw. Na koniec pokazałem mu GPSa i zdębiał gdy zaproponowałem aby się przejechał. Po 10 minutach do przejażdżek ustawiała się kolejka. Taksówkarze. Jak dzieci.

Na rue Haifa trafiłem bezbłędnie, 28 minut z lotniska. Mieszkanie nr 8 – drugie piętro, po lewej.

Nie dość, że dziś dogoniłem sam siebie, to po przylocie do Tunisu nawet się przegoniłem, zyskałem czas, cofając zegarek o godzinę!

Wpieprzam bagietkę, Miriam namawia mnie na makaron z dobrze pachnącym sosem, dzień odlatuje na chmurze.


No i kilka zdjęć się udało już zrobić:
tym samolotem nie poleciałem z Marsylii

poranek z krzyczącymi dzieciakami

tym samolotem też się nie dostanę do Algierii

niezły śmietnik na lotnisku marsylskim

Zaziz, mój nowy kolega z Tunisu

powininiem brać opłaty za przejażdżki

taksówkarze prawie sobie wyrywali rower spod tyłków

pan z parasolem nie chciał się dać namówić na rundkę

:-)

wtorek, 10 kwietnia 2012

Na spanie też czasem przychodzi czas

Tak dużo rzeczy w życiu przychodzi nam z całkowitą, bezmyślną wręcz, łatwością, a piractwo fonograficzne szerzyło się już podczas Stanu Wojennego: 

Zdjęcia wyszły dziś z fotoaparatu. Z cyklu "miast odbicia".



niedziela, 8 kwietnia 2012

Na podjazdy i na zjazdy!

Dwa kawałki, których ostatnio mogę wcale nie zdejmować z uszu...

Gdy podjeżdżam, gdy długo podjeżdżam, tak, że szczytu nie widać, bo las, lub zakrętów dużo, albo gdy jadę nocą,oooo! gdy jadę nocą to tym bardziej i szczególnie, uwielbiam słuchać tego kawałka:


A gdy jestem już na szczycie, jaki by nie był trudny ten podjazd, to chwilkę muszę odpocząć, przerzucić w odtwarzaczu kolejny zapętlony utwór i akurat przez pierwsze dwie minuty się rozpędzać, by przez kolejne gnać w dół:

 

Fajnie się jeździ z Portishead na uszach... A tekst "We carry on" szczególnie może polubić Kriss...



sobota, 7 kwietnia 2012

Skłębienie.

Pół piątku, całą noc z piątku na sobotę, większość soboty (z przerwami na krótki spacer i kilka takiż samych telefonów) spędziłem zwinięty w kłębek, rozdzierany na dwie części bólem, tak wyrazistym, że niemal się porzygałem. Przed chwilą znowu mi się wydawało, że Kriss jest w pokoju. Kriss też leży w bólach, ale całkiem gdzie indziej, być tu nie może - to złudzenie, a może coś całkiem innego... Jutro autobusem będę gonił czas. Nie wolno się poddawać!
tu na południu wszystko jest dziwne

za dużo margaryny

wtorek, 3 kwietnia 2012

Przedwyjazdowa sraczka

Kupa psa i pies. Inny. Z cyklu "kupa miasta".
Nie żeby było to coś nieprzyjemnego... Przedwyjazdowa sraczka* jest całkiem przyjemna, czuje się wtedy, że się zaraz gdzieś wyjedzie i tyle... czasem tylko się nie ma czasu na sprawy wcześniej pieczołowicie zaplanowane... i sił też czasem się nie ma... Taką oto historią rozpocząłem dzień:


Wczoraj siedziałem do późna, bo sraczka przedwyjazdowa spać nie dawała. Teraz widzę, że ostatniego maila wysłałem około północy. Usnąłem w "opakowaniu", obłożony notatkami i laptopami, w głowie mętlik, bo spraw przed jutrzejszym wyjzadem do oganięcia cała masa... No i jak tak usnąłem, to się obudziłem, jakoś przed 7. Podnoszę głowę, patrzę na małego laptopa, ekran wygaszony, spacjuję i pojawia się błękitne światło. Siadam, w głowie mam już plan tego, co na cito muszę zrobić - najważniejsze to 4 maile do wysłania... Piszę, jest dobrze, idzie składnie. Wysłane. Trochę za późno, bo już 7 minęła, ale myślę sobie, że dobrze poszło i zaraz zabieram się do następnych spraw... wysyłam jakieś zdjęcia na ftpa, i segreguję kolejny zestaw fotek, piszę komentarz na blo i fb, dziubię smsa, wciąż idzie całkiem dobrze, jestem skupiony, wypoczęty. Jest super. Zbliża się 8 rano. Myślę sobie, że w takim razie wyślę kolejną porcję maili, przy tych muszę się mniej skupić, są krótsze... Nagle zdaję sobie sprawę z tego, że jest jeszcze ciemno... patrzę na zegarek w lapku, 8:21... patrzę za okno, świtać chyba zaczyna, coś jest nie tak... W telefonie zegar wskazuje 5:21... ale telefon jest w offline, więc pewnie nie wskazuje dobrej godziny? Nie przejąłem się tym zbytnio i pracowałem dalej. Minęło kolejne pół godziny i wróciłem do myśli, że jak na to, że jest przed 9. to jest zdecydowanie za ciemo, może "coś" sie stało na świecie? Jakiś wulkan wybuchł i chmura popiołów przysłoniła słońce? Wchodzę na portale informacyjne, na fb... nic nie ma... Na zegarku w lapku zrobiłą się 9:00... sprawdzam ustawienia zegara, jest ok... sprawdzam jak się zapisały wysłane wiadomości - z czasem wysłania pomiędzy 7 a 9tą... ale na drugim lapku jest po 6.... W ten oto zajebisty sposób, zyskałem dziś 3 godziny! Nie wiem jak się to stało i dlaczego, ale gdy zrestartowałem małego lapka, to czas wrócił na swoje miejsce i ponownie była 7:03... 

 Jutro o tej godzinie powinienem siedzieć w czerwonym fotelu PolskiegoBusa, którym dojadę do Wiednia, a potem rowerem do Marsylii, a potem samolotem do Tunisu i dalej znów rowerem do Algieru, przy czym na bank do granicy TUN/ALG będę musiał złąpać stopa, bo się nie wyrobię do 20.04... Potem chyba polecę samolotem z Algieru do Ouargli, skąd znów rowerem, w towarzystwie 5 Algierczyków i czwórki Polaków, wrócę do Algieru. Poprawkowy etap 24. sztafety Afryka Nowaka czas zacząć!

PS i tylko dzięki tym dodatkowym 3 godzinom byłem w stanie dziś napisać tego posta!i kilka innych, ponadplanowych rzeczy udało mi się zrobić!

* okres w życiu każdego wyjeżdżającego, poprzedzający wyjazd, zbiór zamieszania, które związane jest z wyjazdem, inaczej nazywane: "podekscytowaniem wyjazdowym", "ekscytacją przedpodróżniczą" , "Meksykiem w Sajgonie", "niedoczasem" i kilkoma innymi określeniami...

niedziela, 1 kwietnia 2012

Mijając Krainę Lewarta


"Niestety nie udało mi się pojechać w Lubelskie z rowerem... terminy warszawskie bardzo wyczerpały wolny czas i na pokaz zorganizowany przez Rowerowy Lublin dotarłem PolskimBusem - swoją drogą, dziś zdałem sobie sprawę z tego, że nigdy nie jechałem tym przewoźnikiem płacąc więcej niż 30 pln! W dodatku za miesiąc jadę ich autobusem do Wiednia... za 5 pln..."

Tak oto, przymierzałem się, trzy tygodnie temu, do napisania postu o Krainie Lewarta... do wyjazdu do Wiednia zostało mi kilkadziesiąt godzin, więc uzupełniam zaległości, bo gdy wreszcie wybrałem się z rowerem w lubelskie, to nie miałem czasu na pisanie, i zaraz pojechałem gdzieś indziej, i znów nie było czasu, ani siły... To chyba jest największy problem, że gdy się spędza cały, lub prawie cały dzień na siodełku, to później się nie chce kilku rzeczy... między innymi, nie chce się pisać;) I koniec tłumaczenia.

Wyjazd do Lubartowa odkładałem, a plany skracałem kilka razy - w końcu udało się zebrać wszystko do kupy, i w środę wsiadłem z rowerem do podmiejskiej elektriczki. Kierunek Dęblin, a później Nałęczów - już w drodze przekonałem panią konduktor by pozwoliła mi przejechać jeszcze dwie stacje dalej, bez biletu, bo stwierdziłem, że Nałęczowa i tak nie zdążę zobaczyć. Fajna sprawa była z biletami - na stronach pkp wyceniano je dość dziwnie, bo przejazd w 2 klasie był droższy od 1 (33.40/22.20). Oczywiście w tych pociągach nie ma 1 klasy. Gdy przyszło do kupowania biletu, to po pierwsze okazało się, że na stacji PKP Śródmieście nie można płacić kartą, co jest dość istotne gdy ma się w kieszeni tylko kilkanaście złotych na bułki w sklepie wiejskim, po drugie za bilet do Nałęczowa ostatecznie zapłaciłem 29.50, w tym, 5.50 za przewóz roweru...

W pociągu spotkałem przeciekawego rowerzystę, pana Zygmunta z Samogoszczy, który wciąż opowiadał o sobie, i o swoich rowerowych przygodach, a także o planach na najbliższe miesiące, bo zamierzał się dowieźć na siodełku aż nad Bajkał. Zważywszy na swoje 73 lata, będzie to przyzwoity trip - mam numer telefonu, będę się dopytywał, a może kiedyś nawet razem gdzieś pojedziemy? Pan Zygmunt planował ruszyć na początek maja, więc wtedy będę jeszcze w Algierii (inszallah), ale może plany mu się zmienią, może nie dostanie wizy do Rosji? Czasem tak się zdarza;) Chętnie bym się z nim wybrał na 3 miesiące na wschód - bo innych chętnych jakoś brakuje... ale w tym roku to już chyba się nie uda.

Od Sadurek droga była bardzo przyjemna, lekko pagórkowata, nie ruchliwa, nie licząc odcinka przy budowanym węźle trasy szybkiego ruchu S17... Wiało z boku, nieco od tyłu, bez szaleństw. Wieczorem w  Lubartowie zacnie przyjął mnie Tadzin z żoną. Wcześniej zapoznałem się bliżej z Kubą, kozłowskim Pawiem Królewskim, który ewidentnie "poczuł już wiosnę" i przez kilkadziesiąt minut pozował do zdjęć, w całej swej pawiej piękności, na tle Pałacu w Kozłówce. Kozłówka zaskoczyła mnie pozytywnie - poza sezonem, bez tłumów, można w spokoju połazić po ogrodach, parku, pogadać ze znudzonymi "przedsezonem" strażnikami muzealnymi... Ekspozycje są zamknięte, dopiero od 1 kwietnia można zwiedzać wnętrza, ale i tak najfajniejsze w Kozłówce były pawie. Odlot całkowity, wyczerpałem na nie całą baterię w aparacie (choć niektórzy będą twierdzili, że to dlatego, że Nikon...) i kartę pamięci na karcie.
Kurde, nie widziałem, że pawie potrafią wzbić się w powietrze i latać jak ptaki... takie kolorowe, latające indyki z ogromnym ogonem i skrzydłami, i drą się przy tym w niebogłosy! Nie widziałem jak latają, ale strażnik opowiadał. Kiedyś tam jeszcze pojadę, zobaczyć jak się bujają bezwładnie na gałęziach podczas snu...

Po drodze do Kozłówki przecinałem kilka szlaków rowerowych, wymalowanych, oznaczonych tabliczkami, ale niestety czasem brakowało istotnych znaków - np. na skrzyżowaniach i zmianach kierunków. Kilka z tych ścieżek ewidentnie przecina budowaną właśnie trasę S17, ciekawe czy będą tam jakieś przejazdy...

U Tadzina mogłem wreszcie w spokoju zobaczyć filmy i prezentację jaką przygotował z Tunezji - aż się łza zakręciła, nie jedna, i to nie tylko w moim oku.

Drugi dzień, to pierwszy dzień Tadka na rowerze w tym roku! Za dwa dni miał wraz z "relaksiakami" rozpoczynać sezon, coś czuję, że jeszcze w sobotę czuł naszą przejażdżkę. 50 km na pierwszy dzień sezonu - całkiem sporo.

I tu kilka zdjęć z tych dni:
SADURKI - tu czas się zatrzymał pod koniec lat osiemdziesiątych - narodowy orzeł wciąż się nie doczekał korony...
Z miejscowej gazety: "GMINA KAMIONKA Tragiczny finał piątkowego pożaru w Kamionce. W starej stodole strażacy znaleźli zwęglone ciało 70-latka."
Centrum informacyjne Lasów Kozłowieckich.
Zakazu wjazdu nie zauważyłem.

Nie było czasu na szukanie tego urządzenia, ale bardzo chętnie przekonam się następnym razem co to takiego "papaj-ciągniczek" lub może "papaja-ciągniczek"?
Pierwszy rzut oka na Pałac w Kozłówce

Krzyczący Kuba.

To na nią krzyczy Kuba. Z tonu krzyku nie wynikało by krzyczał do niej...
A ten piękniś też już czuł wiosnę - bażant złocisty, kolejny mieszkaniec Kozłówki.
I jeszcze jeden mieszkaniec ogrodów pałacowych - Włodzimierz, z Poronina.

Las Zawieprzycki, okolice Klina, pierwsze tegoroczne kilometry Tadzina!

Przystankowa wrzuta w Sernikach...
... i kolejna.
A to już Zawieprzyce, i szyld poprzednich użytkowników wzgórza zamkowego...
Pod wzgórzem zamkowym w Zawieprzycach, usypany jest kopiec, z kolumną zwieńczoną krzyżem - podobno na cześć kochanków zamurowanych w wieży zamku...

... teraz znajduje się tam między innymi Regionalna Izba Tradycji.
Wioooosna!!
Wioooosnaa!

Wiosna, wiosna, wiosna!
Wiosna!
Prąd wyłączą, więc wody nie będzie... Dziwne te Niemce...