wtorek, 30 marca 2010

Wata w uszy i jechane, czyli dobrze, że wziąłem...


Od powrotu z Maroka mija już prawie tydzień, czas więc najwyższy wspomnieć o ekwipunku jaki wziąłem ze sobą, czyli o rzeczach które mi się przydały lub wyobrażałem sobie sytuacje, w których przydać się powinny...

Przed wyjazdem nie tworzyłem żadnej listy, może dlatego nie spakowałem łyżki i widelca... Nie zapomniałem natomiast tytułowej waty... wziąłem ją co prawda ze względu na powracające zapaleniu uszu, o którym już prawie zapomniałem, ale wata świetnie się przydała na wietrzne, piaskowe dni... czyli prawie codziennie na początku wyjazdu – wkładasz taką watę rano i wyjmujesz wieczorem – polecam każdemu kto chciałby sprawdzić ile rzeczy ma szansę dostać się w okolice młoteczka i kowadełka;)

Już w Marrakeszu przydał się zestaw do szycia – dużo nie waży, zawiera ze 4 m różnych nici, białą, czarną, a najwięcej mocnej nici do „grubszych” napraw, plus oczywiście dwie igły, mała i duża, kilka guzików, kilka agrafek (przydały się do „resetowania” nieszczęsnej eMPeTrójki)... Guzik się w spodniach urwał... Potem pokrowiec śpiworowy klasycznie się rozdarł na szwie... W Agdz naprawiałem też śpiwór. Mam ze sobą także żyłkę wędkarską, dość cienką, jednak na tyle wytrzymałą by w razie potrzeby dobrze przymocować chwytające elementy sakw... przydało się w Essaouirze gdy urwałem jeden z troczków.

Przydał się też bajerancki „szwajcar” z dużym ostrzem do nacinania pomarańczy, mam w nim też np. pęsetę, której użyłem przy wyciąganiu drucika z opony... oczywiście otwieracz do konserw... śrubokręty... Polecam sklep www.hihawa.pl - tam go nabyłem w całkiem przystępnej cenie!

W deszczowe i wietrzne dni na początku wyjazdu szpikowałem się rutinoscorbinem i wapnem musującym, miałem ze sobą jeszcze coś na ból żołądka, zgagę, aspirynę, mocne leki przeciwbólowe, zyrtec na niespodzianki alergiczne, antybiotyk gdyby pojawiło się zapalenie ucha... dwa bandaże opatrunkowe, dwa uciskowe, dwa ostrza skalpela chirurgicznego, rivanol, jakieś gaziki, wodę utlenioną, której używam właściwie na każde skaleczenie... Wziąłem też 5 opakowań mokrych chusteczek higienicznych, w wersji dla dzieci i dla dorosłych – świetny patent, nie do przecenienia np. w domu rodzinnym Hassana, ale także w gorące dni gdy pot się leje po całym ciele, a do posiłku chce się być jako tako czystym. Wziąłem jeszcze z Polski talk do stóp, i maść na otarcia, miałem też żel z naproksenem – na bolące mięśnie i stawy... Po zwiedzeniu Dżabel Bani niestety okazało się, że maści było naprawdę mało, kupiłem więc w tutejszej aptece coś podobnego do smarowania... Bardzo źle zrobiłem, że nie zaopatrzyłem się w kraju w silny krem z filtrem, przez pierwsze dni zapomniałem trochę o tym problemie i smarowałem się kremem 10UV, to zdecydowanie za mało – a o dobry filtr nie było łatwo, w dodatku cena nie zachęcała do kupna, za Avene 50 ml 50UV w cenie 140 DH schodziłem pół Warzazatu...

Tachałem także ze sobą dwa przewodniki po Maroku, czyli pamiętaj: nigdy nie ufaj przewodnikom;) Pascal i Globtroter uzupełniają się skutecznie, choć w obu znalazły się pewne nieścisłości. Globtroter wydawnictwa Hachette zdecydowanie przejrzyściej i chyba obszerniej prezentuje zagadnienia praktyczne związane z noclegami i zakupami... Pascal natomiast ma bardzo fajnie przygotowaną część opisowo-historyczną...

Drogę miałem stosunkowo prostą dlatego mapa Michelina (numer 742) w skali 1:1 000 000 jest ok, niektóre fragmenty są przeskalowane do 1:600000, więcej nie było potrzeba, tym bardziej, że w książkach mam bardzo często fajne szkicówki... Profilaktycznie w lapku mam jednak kilkadziesiąt skanów radzieckich map wojskowych (1:500 000, 1:200 000 i kilka 1:100 000) zaczerpniętych z rewelacyjnego serwisu http://eng.poehali.org/maps , mapy co prawda liczą sobie kilkanaście, a czasem kilkadziesiąt lat, ale tu nie wiele się zmienia;) Czasem tylko granice państw...

Mam też urządzenie GPS do zapisu ścieżki, sprytny gadżet (MAINNAV MG950DL) – pozwala na zapis około 70 godzin trasy, bateria wytrzymuje jednak niecałe 15 godzin, przy czym muszę zaznaczyć, że dane profilaktycznie ściągam Bluetoothem raz na trzy dni co pewnie wysysa sporo energii z baterii. Wziąłem też Eee PC w wersji 1005 z linuxem Mint, jest z tym trochę zachodu, ale jestem bardzo uparty... Asus wytrzymuje na baterii ponad 6 godzin (w tym prawie 5h WiFi z internetem i dużym transferem), gdy używam go wyłącznie do tekstów, zgrywania zdjęć i tracka wytrzymuje spokojnie 10 godzin z kawałkiem!!!!!

Miałem ze sobą odtwarzacz MP3 i kilkaset minut muzyki, a także trochę innych dźwięków, Karol mówił żebym nie zapomniał;) Nie będę się o nim rozpisywał bo się zepsuł... ,a sklep w którym go kupiłem jest bardzo ok i naprawdę nie chcę im robić kiszki, być może akurat mój egzemplarz był pechowy i nie wytrzymał podjazdu do Touamy... Pozdrowienia serdeczne zasyłam wszystkim z obsługi rzeczonego!!

Przydał się fotoaparat, Olympus sp550uz styrany jak grzbiet osła, poklejony w kilku miejscach superglue, z pyłkiem w zarysowanym obiektywie... ale fajne zdjęcia czasem robi i jest energooszczędny, na średniej jakości akumulatorkach da się zrobić prawie 500 dużych zdjęć, w tym trochę nocnych i jeszcze ze dwa kilkuminutowe filmy da się skręcić... Ładowarka też jest ok, długo wybierana tak by zajmowała jak najmniej miejsca, a w dodatku da się nią ładować AAA i AA. Olympus nieco dostał w tyłek podczas drogi do Mhamidu, obiektyw strasznie rzęzi...

Wiozłem też, podczepiony pod ramę, namiot... nie miałem okazji go rozłożyć, totalnie się nie przydał. Oczywiście było to związane z tym, że z lenistwa kilka razy jechałem na upartego do miasteczek i tam szukałem noclegu. Niemniej nie zmienia to faktu, że przydać się mógł. Następnym razem na pewno też go wezmę.

czwartek, 25 marca 2010

24 marca, Casa - Paris - Warszawa


no i się skończyło - 4 tygodnie, prawie non-stop w siodle;)
punktualnie o 7 rano pod hotel Rialto podjechało Grande Taxi, karton z rowerem znalazł się na tylnej kanapie, ja obok kierowcy: do Warszawy poproszę!


Na lotnisku oczywiście było sporo zamieszania z moim bagażem, bo jednak są wagi w Casablance... postawiłem karton, kątem oka widzę: 32 kg... tego się nie spodziewałem, miałem jakby co jeszcze dużo czasu i sporo miejsca w bagażu podręcznym, ale z 32 zrobić 20? Wczoraj nie chciało mi się już podejść na róg, obok hotelu i zważyć całość w sklepie z wagami... Oczywiście mogłem dopłacić i nie mieć problemu, ale wtedy nie miałbym także 40 euro w portfelu... Szczęśliwie karton ustawiłem dość niestabilnie i szczęśliwie oparł się sporą częścią o udo - waga ustabilizowała się na 22 kg - tyle samo miałem w Warszawie i nie dopłacałem więc powinien być luzik! Pani z obsługi kilka razy konsultowała się w mojej sprawie z koleżankami, w końcu niepewnie zapytała czy wylatując z Warszawy dopłacałem za rower, ja na to bardzo pewnie: absolutnie nie! Po karton przyszedł marokański chojrak, który po pierwszej próbie podniesienia go poprosił jednak abym kilkanaście metrów podwiózł go do innego wejścia na zaplecze... Nadane!
Samolot wystartował z 15 minutowym opóźnieniem, a w Paryżu miałem tylko 3 kwadranse na przejście do maszyny lecącej do Warszawy. Coś tam nadrobił w powietrzu, szybko, sprawnie i już jestem przy gate 24... szok kulturowy, wszędzie Polacy... wstyd czasem za Rodaków, a nawet częściej niż czasem, ale cóż, taki mamy styl bycia...

Na Okęciu kochana siostra zgotowała mi zaskakujące powitanie - najbliżsi przyodziali żółte koszulki (liderów), na piersiach zdjęcie Norberta podnoszącego słupek drogowy z odległością do Marrakechu, na plecach napis: NORowerBERT, support team - ja w ciężkim szoku po podróży, nie wiem co mam zrobić, nie ogarniam sytuacji... tym bardziej, że w samolocie serwowali doskonałe winko czerwone... wzrok rozbiegany, ale było bardzo przyjemnie! Dzięki Kinga!


Wiem teraz jak musieli się czuć Piotrek Tomza i Pawel Pachla jak na lotnisko po ich etapie Afryki Nowaka przyprowadziliśmy TVN24 ;) Sorki chłopaki!!

Odzyskałem możliwość zamieszczania zdjęć w tekście! Oczywiście przysłowiowe dwa kliknięcia, ale w Maroku to był temat nie do ogarnięcia;) Tak czy inaczej galeria zdjęć dostępna jest tu: http://picasaweb.google.pl/rowerowajazdapolska/Rowerowe_maroko# , a zdjęcia do teksu i tak będę dodawał sukcesywnie;)

23 marca, wtorek, Casablanca

Hotel Rialto, późno wieczorem, dzień wcześniej... Pokój numer 19 posiada okno, ale tak jakby go nie było, bo wychodzi na przechodnie patio, musiałem więc po jakiejś godzinie prób zaśnięcia zaciągnąć rolety i zamknąć okiennice, gdyż jak wiadomo – goście hotelowi też swoje prawa mają, do pokojów wejść jakoś muszą... Mimo to spałem zdrowo!
Rano szybki plan dnia: 1. karton, 2. pakowanie, 3. zwiedzanie, jeśli starczy sił, chęci i czasu.
Już wczoraj podczas przeszukiwań hoteli zorientowałem się, że okolice są zdominowane przez sklepy ze sprzętem RTV. Znalezienie kartonu sprowadziło się więc do zagadnięcia jednego ze sklepikarzy, który wskazał mi na najbliższy róg i tak oto nawiązałem współpracę handlową z chyba jedynym w mieście składem używanych kartonów!!Wybór wręcz hipermarketowy i za 20Dh nabyłem ogromny karton, chyba po lodówce miejscowej marki SIERA. Mam karton, a tachając go do hotelu zatrzymałem się w sklepie z wagami towarowymi, przemiły Pan nie widział problemu abym w razie potrzeby przyniósł do niego zapakowany rower i sprawdził czy oby nie waży za dużo, tym bardziej, że z hotelu jest nie więcej niż 50 metrów.
W ogóle Hotel Rialto, mimo że pokoje znajdują się właściwie na 2 piętrze, to wspaniała sprawa dla rowerzystów! Skład z kartonami usytuowany jest 150 metrów od wejścia, na najbliższym skrzyżowaniu paczkę można zważyć, a zaraz obok jest niepozorny sklep, w którym nawet po 19tej można się zaopatrzyć w klejącą taśmę do pakowania!! Obsługa bardzo miła, uczynna, życzliwa. Taksówka na lotnisko? Nie ma problemu, o której kierowca ma przyjechać?
Za zwiedzanie Casablanki mogłem więc się zabrać już około 15tej... niestety, mniej więcej po dziesiątym bonżur merjse, sawa, maj friend, uciekłem z mediny! Może następnym razem, na teraz mam już dość „uprzejmości” marokańskich sprzedawców.





Podsumowując sprawy rowerowe, łącznie przejechałem ponad 1800 kilosów... i tylko raz naprawiałem dętkę;)



W najbliższym czasie podwieszę jeszcze posta, w którym opiszę co zabrałem, a co mi się przydało podczas tej czterotygodniowej wyprawy.

poniedziałek, 22 marca 2010

21,22 marca, Oulidia – Azemmour – Casablankax2


Walidija to taka nasza Jastrzębia Góra, albo nawet Krynica Morska – dwie ulice na krzyż, fajna plaża z laguną chroniącą brzeg przed dużą falą – kurort. Sporo ludzi mimo, że o przygotowaniach do sezonu nikt tu jeszcze poważnie nie myśli. Wystartowałem dopiero około 11tej... nie mogłem się zebrać. Tak jak zaplanowałem, El Jadidę „zwiedziłem” właściwie z siodełka, po drodze mijałem świetne miejsca do biwakowania, tuż przy plaży, z dala od domostw (i co za tym idzie dzieci), plaże szerokie, zatrzymałem się tylko na chwilę coś przekąsić na obrzeżach miasta i pognałem do Azemmouru, kilkanaście kilometrów dalej, w stronę Casablanki.

Warto jeszcze odnotować, że tuż przed Al-Dżadidą, jadąc jak ja, od strony Safi, usytuowany jest wielki port przeładunkowy, duuuża sprawa, robi wrażenie – statkami dostarczane są tu głównie surowce energetyczne, węgiel, gaz i ropa naftowa.


Hoteli w Azemmour jak na lekarstwo, po pół godzinie kręcenia się dostrzegłem wreszcie ogromny napis u szczytu budynku przy głównej ulicy: HOTEL LA VICTOIRE – jak się potem okazało był to chyba jedyny hotel w mieście, nie licząc tych „przewodnikowych” po kilkaset dirhamów. Wysokie schody, pokój dwu-łóżkowy, prysznic płatny, bardzo wspólny – 57 DH. Zmyłem się stamtąd przed 9 rano.
Do Casy niecałe 90km, jest dobrze – dojadę na tyle wcześnie, że znajdę hotel blisko lotniska, na dwie noce i może nawet rozkładanie i pakowanie roweru będę mógł odbyć gdzieś przy terminalu... Tak sobie myślałem. Do przedmieścia Casablanki dojechałem około 14tej, skręciłem w dużą ulicę w prawo – chciałem dojechać do drogi w stronę Marrakeszu i lotniska. Jechałem i jechałem i jechałem i pewnie ta duża trasa, którą minąłem wiaduktem to pewnie było to, więc skręciłem do miasta, potem jeszcze kilka razy sobie poskręcałem i wylądowałem właściwie nie wiem gdzie... oczywiście po drodze rozglądałem się uważnie czy nie mijam jakiegoś hotelu, ale to tak jakbym do Warszawy wjechał od strony Ursynowa i na Pileckiego szukał hotelu... Choć to może nie całkiem dobre porównanie, bo Casablanka jest chyba ze dwa razy większa od stolicy kraju na Wisłą. W końcu jest drogowskaz, "Marrakesz", "lotnisko Mohammada V – autostrada", ale znak zakazu wjazdu motorowerów leży w trawie więc tnę bez zastanowienia, zrobiła się jakaś 16ta. Jadę i jadę i jadę i wreszcie tablica: lotnisko 4 km... ale to do zjazdu, potem jeszcze 8 do terminali... Po drodze mijam punkt poboru opłat – na mój widok strażnik wyskakuje z budki i machając wskazuje abym przeszedł obok – rowerów nie przewidziano w taryfikatorze. Po drodze oczywiście ani jednego hotelu, nic. Mijam więc lotnisko i jadę dalej. Zamierzałem dojechać do innej dojazdówki do Casablanki – tam na pewno musi być jakiś hotel... Zatoczyłem więc przykładne koło i po kolejnych dwudziestukilku kilometrach ponownie wjechałem do Casablanki!
Tak oto, zamiast 90 przejechałem dziś prawie 160 km, bo szukanie hotelu w centrum to też nie prosta sprawa, wszędzie full. Wreszcie po godzinie zsiadania i wsiadania na rower znalazłem się na parterze hotelu Rialto, tu miły, młody człowiek zaproponował mi pokój w krzywdząco wysokiej cenie, ale z prysznicem, WC na korytarzu – jutro dostanę nieco tańsze lokum, też z prysznicem, jedynka. Recepcjonista zapomniał jednak dodać, że ciepłą wodę to tu się podaje tylko w bliżej nieokreślonych godzinach i akurat jest już za późno...
No cóż, frycowe. Sił o dziwo mi nie brakowało, poszedłem więc jeszcze na miasto, zjadłem coś, rozejrzałem po okolicy... Pojutrze wylatuję, jest parę spraw, które muszę jutro zrobić.

Ostatnie dni traktowałem już całkowicie „dojazdowo” - myślami byłem w Polsce, a i „wspaniałe okoliczności przyrody” temu sprzyjały, bo przez ostatnie 150 kilometrów miałem i Mazury, z wąskimi, krętymi szosami pomiędzy pagórkami, i Mazowsze z zieleniejącymi polami po horyzont i Kaszuby z wysokimi brzegami morskimi, porozrzucanymi gospodarstwami... No i krówkami zapachniało i sianem, i traktory na polach, i marchewki sortują przy drodze...








A sama Casablanka przywitała mnie billboardami reklamującymi nowe połączenie Marokańskich Królewskich Linii Lotniczych z Warszawą, za 3860 dirhamów!!! Być może następnym razem dotrę tu Royal Air Maroc??














EDIT: 29 maja 2010:

sobota, 20 marca 2010

20 marca, Safi - Walidija

Takiej niechęci do jazdy jak dziś jeszcze nie miałem w Maroku. Od rana wszystko mnie drażniło – może to jeszcze reperkusje po złym wrażeniu jakie pozostawiła we mnie Essaouira – zawiodłem się na tym mieście niesamowicie, a w sumie było ono jednym z powodów mojego wyjazdu do Maroka, niestety okazało się, że może i owszem, w porównaniu z Marrakeszem jest tam cicho i przyjemnie, ale turysta jak ja jest tam wciąż nagabywany przez handlarzy haszyszem, i mam wrażenie, że tylko niemieckim emerytom może się tam teraz podobać. Nieważne, zaczynam żyć powrotem do kraju!
Początkowa niechęć do pedałowania nie słabnie, w dodatku dziś sobota, niektóre dzieciaki nie mają się czym zająć więc po raz pierwszy w Maroku rzucono we mnie kamieniem;) No cóż, im bliżej końca tym robi się ciekawiej.
Na rozbijanie namiotu nie mam już całkowicie ochoty, ponownie rozważałem nawet pomysł pozostawienia go gdzieś w ukryciu i zabrania następnym razem... Jedyną większą miejscowością po drodze do El Jadidy jest Oualidia, 70 km od Safi, więcej mi się dziś nie chciało jechać – w pierwszym napotkanym hotelu dostałem pokój z prysznicem, 100Dh po sugestii, że jadę do miasta szukać czegoś tańszego, bo zaproponowano mi go za 150Dh... Przejechałem się jeszcze na plażę, fajne miejsce, kilkanaście camperów z emerytami, dzieciaki grają w nogę, starsi pływają na deskach za łodzią motorową... Wieczorem jeszcze kolacja... Spać. Do Casy zostało około 180 kilometrów, może w jeden dzień to zrobić? Wcale mi się nie chce wjeżdżać do El Jadidy... Coś wykombinuję, zobaczę o której się zwlekę z łóżka i jaka będzie pogoda...

piątek, 19 marca 2010

19 marca, Essaouira – Safi

Po wczorajszym lenistwie czeka mnie dziś ponad 125 kilometrowa trasa do Safi... Niestety nie było mi dane się porządnie wyspać, bo mocno rozrywkowi ludzie z sąsiedniego pokoju po 1 w nocy przez godzinę bezskutecznie starali się okiełznać u jednego z nich upojenie haszyszowe – które chyba całkowicie zaskoczyło czy raczej wystraszyło delikwenta. Obsługi hotelowej oczywiście nie było w recepcji. Rano wynikła z tego wszystkiego niezła chryja, bo postanowiłem, że nie zapłacę za tę noc, a na pewno nie całej kwoty 104DH. Pakując się zasugerowałem to nocnemu recepcjoniście, który zaspany wychodząc z jakiegoś pokoju rzucił do mnie good morning, ja mu na to oczywiście, że not good, minę i ton miałem pewnie na tyle zdecydowaną, że koleś natychmiast ściszonym głosem spytał czy chodzi o tych spod „piątki”, coś tam sobie pogadał pod nosem machając ręką i podreptał do recepcji. Na moje nieszczęście, o 9tej zmienili się pracownicy i ten z nocnej zmiany wsiadł na rower i pojechał do domu (lub do innej pracy), cały więc mój plan urobienia sobie gruntu wstępną rozmową dotyczącą tego, że dziś muszę przejechać rowerem 130 km i powinienem się porządnie wyspać wziął w łeb! Ten drugi okazał się nieco mniej zainteresowany przyczyną mojej niechęci zapłacenia za ostatnią noc – kłótnia była naprawdę poważna, bo zacząłem ostro od stwierdzenia, że skoro on nie wie dlaczego nie mogłem w nocy spać to może jakbym o pierwszej w nocy zadzwonił po policję to by wiedział... potem było już tylko gorzej, recepcjonista zaczął wymachiwać rękami, krzyczeć coś po arabsku, opanował się nieco gdy wyciągnąłem telefon i zamarkowałem, że dzwonię pod 112, to jednak spowodowało bardzo dziwną reakcję, jak na pracownika, czy może właściciela tego hotelu, bo człowiek ten zaczął wykrzykiwać jak ja śmiem wzywać policję do jego domu?! Wrzeszczał, że to mój problem, że nie mogłem w nocy spać, i że on mnie ugościł i nie mam prawa do jego domu wzywać policji. Myślałem, że sprawa się zaczyna klarować, on jednak wpadł na jeszcze dwa pomysły. Po pierwsze gdzieś zza lady wyciągnął drąga i zaczął nim wymachiwać w moją stronę – spowodowało to moje całkowite rozbawienie, ale nie tylko moje, bo większość tych zdarzeń działa się w patio i dwa piętra wyżej mieliśmy już spory tłumek widzów, którzy pewnie od dłuższego czasu przyglądali się sytuacji, teraz rozbawieni zaczęli do mnie machać – gdy spojrzałem w górę, zrobił to także recepcjonista, nieco zdębiał, odwrócił się na pięcie i schował za ladę. Z wolna więc kończyłem klarować rower, niestety nie tak sobie wszystko zaplanowałem i w tej sytuacji musiałem rower w całości spakowany znieść jedno piętro... Ostatnim jego pomysłem było zdjęcie ze ściany jakiejś odręcznie napisanej kartki, gdzie po francusku widnieje napis, że w tym miejscu ludzie śpią przez całą dobę i żeby nie hałasować także w ciągu dnia – to niby miało wzbudzić we mnie poczucie winy, że teraz ktoś przez moje krzyki nie może spać – na to, jak na zawołanie, otwarły się drzwi pokoju numer 5, na progu pojawiła się kiwająca we wszystkie strony postać młodego człowieka, który przystawił palec do twarzy (choć pewnie chciał do ust) i usłyszeliśmy „sziiiiii” oraz „no problem” i zniknął. Wychodząc rzuciłem na ladę 140 DH, 100 za pierwszą noc, 40 za drugą – pracownik coś tam jeszcze pokrzyczał, na koniec oczywiście uprzejmie mnie pożegnał kilkoma klasycznymi amerykańskimi zwrotami. Już na dole okazało się, że awanturę było słychać na wąskiej uliczce, bo podszedł do mnie jeden ze sprzedawców i bardzo był ciekaw co sprawiło moje niezadowolenie... widać było, że jest mu niewątpliwie przyjemnie słyszeć złe opinie o tym miejscu. Potem zszedł Szymon, który chyba nie słyszał całego zajścia, dałem mu resztę tego od czego Nowaka bolała głowa, a w krótkiej rozmowie okazało się, że wczorajszy wieczór wraz z Wisłą długo celebrowali na tarasie, pewnie także z towarzystwem spod „piątki” ;) Mam nadzieję, że nie narobiłem im kaszanki... Hotel Smara, świetne miejsce, bo zaraz przy murach obronnych, blisko plaży, blisko portu, blisko handlu... jednak niestety pracownicy czasem nie są w stanie zapanować nad temperamentami upojonych zabawą gości – a to nie jest rekompensowane w odpowiedni sposób w cenach noclegów, mimo że hotel ten podobno jest najtańszym w mieście...
Droga to znów górki, mało ludzi i trwające budowy domów letniskowych na skarpach nadbrzeżnych – 130 km, do Safi wjeżdżałem po zmroku. Rozległe miasto, wydaje mi się, że nawet większe niż Marrakesz, na wjeździe przywitał mnie ogromny zakład przerobu fosforytów - robi wrażenie! Safi potraktowałem wyłącznie jako przystanek w drodze dalej na północ, nic w nim nie zamierzałem zobaczyć, a hotel znów sam się znalazł, pokój bez okna na parterze – z roweru nawet nie zdejmowałem sakw, wspólny prysznic, ale nie było innych gości... Szybka przebieżka po uliczkach pełnych handlu – dość charakterystyczne w tym miejscu są wystawione co 2-3 stragany małe telewizory, fonia włączona na cały regulator – w jednym muzyka marokańska, w drugim jakieś modły muzułmańskie, bajki dla dzieci, a w kolejnym telenowela... Safi obuwnictwem stoi – 40% stanowisk handlowych oferowało buty... Wizyta w CyberCafe i powrót do hotelu, jutro prawie 150km do Al Dżadidy (El Jadidy)

18 marca wieczór, Essaouira

Miłe, bardzo miłe zaskoczenie ogarnęło mnie na schodach hotelu gdy po ponad 3 tygodniach usłyszałem polski język z ust innych niż moje! Tak oto na koniec leniwego dnia w Essaouirze poznałem Wisłę i Szymona! Gdyby w sklepie za rogiem nie zachciało mi się jeszcze pół mortadeli i gdyby sprzedawca nie chciał mnie na niej rąbnąć o 4 DH to pewnie byśmy się minęli i nie mieli okazji poznać, a tak, proszę bardzo, Palec Pana B chyba znów zadziałał...
Uroczy ludzie właśnie przyjechali z Marrakeszu, odpocząć od zgiełku Jamyy el Fna;) Jako, że ja jestem tu już drugi raz, stałem się ich przewodnikiem – pobłąkaliśmy się razem kilka godzin po medinie, porcie, plaży... Bardzo miłe spotkanko, w Essaouirze;)

czwartek, 18 marca 2010

18 marca, Essaouira

Byliśmy w tym mieście już kiedyś z Chudą, wpadliśmy na pół dnia z Marrakeszu - najbardziej z tego wypadu pamiętam jednak drogę powrotną, bo spędziliśmy ją w zadymionym spalinami autobusie, zimnym, dziurawym i generalnie od tamtej podróży zacząłem po Marrakeszu paradować z "maseczką" na ustach w formie chustki, jeszcze ze dwa dni wydawało mi się, że mam spaliny w płucach. Pamiętam też, że Essaouira była tego dnia bardzo wietrzna... Teraz tak nie jest. Jest miło, wiatr nie hula, a w małych uliczkach mediny panuje przyjemny chłodek... ale Chuda miała rację, drugi raz to już nie to samo...
Dziś totalny relaks. Mam wreszcie chwilę na podwieszenie zaległego filmu z drogi do Mhamidu, ktoś to jeszcze pamięta?
link: http://www.youtube.com/watch?v=L0Kw4CkNHKo
Od kilku dni pobolewa mnie lewy achilles, musiałem przy wsiadaniu na rower uderzyć się o pedał, jakoś tego nie zauważyłem wcześniej, dziś jednak okazało się, że pojawiła się spora opuchlizna, cieżko się chodzi, nie wiem jak jutro będzie z jazdą...
Leniwa Essaouira...

środa, 17 marca 2010

17 marca, Imsouane - Essaouira

No i jestem! Kolejna setka pękła i w dwa dni dojechałem z Taroudantu do Essaouiry!
Miałem się przespać pod namiotem, ale znów wylądowałem w jakimś hotelu... wszystko przez brak gotówki, bo musiałem wjechać do miasta zaczerpnąć nieco dirhamów z dziury w ścianie... no to oczywiście wjechałem też w medinę... zjadłem coś i szybko zrobiło się ciemno;)
Droga z Imsouane przez ponad połowę dystansu wiodła podobnymi górkami jak koniec drogi wczorajszej. Na szczęście nie było bardzo gorąco i wiatr nie dawał się też mocno we znaki... Trochę czułem wczorajszy rekord, nie jechałem już na takim luzie. Pewnie dlatego jutro zostanę tu cały dzień. Do Safi zostało niecałe 130 km, potem już tylko około 200 do Casy, więc spokojnie w poniedziałek wieczorem powiniem osiąść gdzieś pod miastem... Cały wtorek, na spokojnie, muszę poświęcić na spakowanie roweru, może nie być to takie proste, bo jak dotąd zauważyłem, że kartony są tu towarem wykorzystywanym po wielokroć...

Na koniec najważniejsze: potwierdzam, widziałem na własne oczy, miejscowe kozy doskonale opanowały sztukę chodzenia po drzewach, głównie arganowych, ale to prawda!!!
Oto dowód: klik tu

wtorek, 16 marca 2010

16 marca, Taroudant – Imsouane

Dziś powiedzieć, że przeszedłem sam siebie to mało! Dziś sam siebie przejechałem!
176 kilometrów i do Essauoiry zostało niecałe 100!
Pierwsze 85 to istne szaleństwo rowerowe, średnia prawie 30km/h, lekki wiaterek z lewej, słońce za cienką, wysoką warstwą chmur. Gdy po 3 godzinach jazdy mijałem od północy Agadir nawet nie sądziłem, że ujadę tak daleko, bo zaczęły się górki, takie po 150-300 metrów, ciągle się gdzieś wjeżdża, albo zjeżdża. Kilka razy musiałem też z poziomu morza podjechać na ponad 300 metrów. A miało już nie być gór! No cóż, nie można mieć wszystkiego, opłaciło się, bardzo głęboko wgryzłem się w wybrzeże – oceanu jeszcze nie dotknąłem, ale jutro na pewno! Po około 50 kilometrach od Agadiru skończyły się plaże, a zaczął brzeg klifowy, a skoro miałem dziś wreszcie rozbić namiot to najchętniej zaraz przy brzegu... No tak, ale przez dobrych kilkadziesiąt kilometrów rozbicie namiotu zaraz przy brzegu byłoby możliwe tylko 40 metrów ponad wodą... Bardzo chciałem móc się dziś wykąpać w Atlantyku, albo jutro rano, więc jechałem i jechałem, a jechało się nieźle! W Tamri zjadłem harirę, jajko na twardo i 4 daktyle, dużo piłem i miałem naprawdę sporą determinację do znalezienia jakiejś fajnej plaży... Niestety droga w pewnym momencie mocno odbiła w stronę lądu, zboczyłem więc z trasy i dojechałem do miejscowości bez nazwy, drogowskaz wskazywał Plage Imsouane. Po 8 km okazało się, że to zagłębie surferów i plaży de facto nie ma – klif prawie wszędzie, a niewielkich piaskowo-kamienistych plaż nie byłem w stanie po ciemku zlokalizować... Chcąc, nie chcąc musiałem skorzystać z gościny jakiegoś motelu...
Spotkałem dziś pierwszych rowerowych turystów! Dwoje Niemców, osakwowani jak się należy, porządne rowery, byli nieco styrani, bo jechali z przeciwka, więc dziś musieli pokonać górki, do których ja się dopiero zabierałem. Nie omieszkali mnie o nich ostrzec;) Z tego co zrozumiałem będą chcieli zrobić podobną trasę jak ja, ale pętlę wykonują w drugą stronę i do Mhamidu będą próbować dojechać od strony Taty, nie od Zagory... Fajny pomysł, następnym razem też chciałbym tak to przejechać... Spotkałem też, choć to może za dużo powiedziane, bo po prostu sobie pomachaliśmy, samotnego turystę z objuczonym plecakiem i jakimiś walizkami osiołkiem – koleś był akurat w trakcie kolacji, nie chciałem mu przeszkadzać, ale ciekawe indywiduum... jadł, jak ja kilka dni temu, groszek zielony z puszki;)
Jutro może Essaouira, a właściwie jakaś plaża obok niej, bo nie zamierzam przepuścić takiej okazji i nie przespać się znów nad brzegiem morza, jak za dawnych, licealnych czasów...

poniedziałek, 15 marca 2010

15 marca, Taroudant

Wczoraj w Warszawie spadło pół metra śniegu, he he he;) U mnie piękna pogoda, ciepło, około 20 stopni, a Chuda pisze smsa, że Milowi niezmiennie podoba się śnieg! He he he
Cały dzień leniwie przechadzałem się po mieście, jakże inaczej tu jest niż w Marrakeszu, a jednocześnie bardzo podobnie. Medina jest wielka, otoczona monumentalnymi murami, są dwa duże suki, masa uliczek rzemieślniczych, handlowych, pełno życia, codziennej krzątaniny i jednocześnie wszystko to jest nieskrępowanie dostępne przyjezdnym. Bardzo mi się tu podoba i bardzo żałuję, że nie mogę spędzić tu więcej czasu, ale co się odwlecze to nie uciecze – może następnym razem...
Dziś też zdałem sobie sprawę jak daleko mam do Casablanki i jak mało czasu pozostało do wylotu! Jadąc wybrzeżem około 600 kilometrów i tylko tydzień! Pewnie będę musiał ostatni fragment pokonać korzystając z miejscowego transportu zbiorowego... no i Casy nie będzie czasu zwiedzać, wtorek przed wylotem poświęcę raczej na rozkładanie i pakowanie roweru...
Dziś też policzyłem ile kilometrów przejechałem od 26 lutego... prawie 1100 ;) Czyli bardzo nie okłamałem norweskich motocyklistów mówiąc, że w 4 tygodnie przejadę dwa tysiące.
Jutro ruszam skoro świt, nie ma się co opierdzielać – do Agadiru nawet nie wjadę, minę go od północy, postaram się dojechać maksymalnie blisko Essouiry tak żeby pojutrze już tam być. Potem przez Safi do Casy. Mało czasu... Ale podobno wiatry mają mi sprzyjać!

14 marca, Taliwin – Taroudant

Od pobudki dzień zapowiadał się świetnie, choć długo czekałem aby uprane ciuchy wreszcie doszły do siebie. Wczoraj wieczorem większość wolnych pokoi zajęło kilkudziesięciu norweskich i angielskich motocyklistów, wyglądali serio „profesjonalnie” i „amerykańsko” - wielkie brzuchy, głowy przewiązane bandanami, dziary na rękach, niektórzy w kilkuletnich, zadbanych brodach, piwko w ręku... Szkoda, że nie zrobiłem ani jednego zdjęcia;) Już zacząłem się obawiać czy imprezowe sąsiedztwo umożliwi mi spokojny sen, ale ci jakoś tak po 0,33l Hainekena zgodnie rozeszli się po kwaterach! Ja jednak mimo ciszy nie mogłem długo usnąć. Rwałem się do jazdy, ale martwiła pogoda. Ostatni tydzień bardzo nadgryzł moje morale – jeśli nie zrobi się cieplej i pogodniej, a wiatr przynajmniej nie zmieni kierunku, to zacznę być niezadowolony...
Od rana słońce! Dużo słońca! Ciuchy dostały więc szansę odbyć zbliżającą się drogę na sucho. Motorsi grzecznie od rana krzątali się przy maszynach, około 11tej wyszykowany pożegnałem się krzycząc siijulejter i popędziłem do centrum miasteczka na śniadanie. Zanim postawiono przede mną tajin i colę odszukałem skrzynkę na listy i nadałem jeszcze jedną kartkę do Polski – od Warzazatu byłem przekonany, że zgubiłem tam kopertę z zapasem pocztówek i znaczków, a tu podczas pakowania miła niespodzianka, zguby znalazły się oczywiście w „tajnej” kieszonce przedniej sakwy!
Najedzony, w dobrym humorze ruszyłem na zachód. Zapowiadało się wręcz idealnie, słońce z lewej, nie za gorąco, lekki wietrzyk, niedziela, mało samochodów, start z 1050 metrów, a meta na 250. Czegóż chcieć więcej? Niedzielnego obowiązku szkolnego w Maroku... Dzieciarnia znów pojawiała się gdy akurat chciałem się zatrzymać. W tygodniu do 12tej i pomiędzy 16 a 19 dzieci siedzą w szkole, więc najgorzej jest pomiędzy 13 a 14tą, gdy nakręconym zdobytą rano wiedzą uczniom w drodze na obiad do domu przychodzi do głowy naprawdę wiele pomysłów. Dziś jednak ponownie przekonałem się, że im dalej od Warzazatu i Zakury tym ludzie jacyś tacy przyjaźniejsi, bezinteresowniejsi, nawet dzieci nie takie natarczywe. Moje spotkania z nimi coraz mniej przypominają „zajścia w Sidi Barrani” ;)
Miałem więc do Taroudantu ponad 100 km, w 1/3 dystansu pojawiała się możliwość wyboru brzegu rzeki Sus, którym dojadę do miasta, wybrałem stronę południową, krótszą i mniej uczęszczaną, ale z pagórkami i kilkoma miasteczkami... Do skrzyżowania droga po prostu miodek! Gaje arganowe na zboczach gór, wreszcie zieleń! Prawie wciąż z górki, 300 metrów niżej niż Taliwin, a Taroudant jest kolejne ponad 400 metrów niżej! Dalej teren się wypłaszczył, łagodne długie zjazdy, nieco krótsze podjazdy. Po kolejnych 40 kilometrach minąłem słupek: Agadir 100, może by tak już dziś zamoczyć stopę w Oceanie? Zatrzymał mnie żółw, który nieborak, schowany szczelnie w skorupie liczył, pośrodku szosy, ile razy tego dnia uniknął śmierci pod kołami przejeżdżających aut... Odbyliśmy krótką sesję zdjęciową, pożegnaliśmy życzliwie i pognaliśmy każdy w swoją stronę. Wiatr się wzmógł, nie jechałem już na takim luzie jak wcześniej, ale i tak czułem się wyśmienicie – wreszcie pojawiło się dużo zieleni, błękit nieba, drzewa inne niż palmy... Po 4 godzinach jazdy byłem 80 kilometrów od Taliwinu! Skręciłem na skrót przez Freje z zamieszkałą kazbą i mostem przez Sus... Dobrze rozpędzony przejechałem przez wioskę, kazba jak kazba – most, a za nim już tylko kilkanaście kilometrów do mety! Wtem doznałem kolejnego szoku związanego ze zmianą zachowania miejscowych Marokańczyków, a właściwie Marokanek – minięta właśnie grupa okutanych szczelnie kobiet ewidentnie wykrzykiwała do mnie, mersje!! Mersje, aż się normalnie obejrzałem – a one biegną w moją stronę, machają rękami i mersje, mersje!!! Nie mogłem darować sobie takiej okazji, może nawet fotę da się strzelić?!!! Zawróciłem, miłe panie wciąż krzyczały mieszanką francuskiego, arabskiego i berberyjskiego i nerwowo wskazywały na koniec mostu... Wreszcie dotarło do mnie o co chodzi. Na most się wjeżdża z zakrętu i nie zwróciłem uwagi na duże kamienie poukładane podobnie jak te, które sygnalizowały na piste niebezpieczeństwo. Dnem suchej rzeki ślamazarnie toczył się regularny ruch drogowy, bp most kończył się kilkunastometrową wyrwą! Rzeka zabrała! Pewnie bym wyhamował, pewnie bawiące się na moście dzieci też by krzyczały (choć w tym przypadku mógłbym jeszcze przyspieszyć). Marokanki mnie uratowały, normalnie mnie uratowały! Rzekę przejechałem jak inni, w brud. Wyrwa okazała się być naprawdę wielka, w dodatku prąd strumienia nie rozprawił się tak po prostu z tym mostem, most był cały!! Woda załatwiła sprawę od strony lądu podmywając i „znikając” sporą część nasypu, którym na most od tej strony się wjeżdżało. To co Draa zrobiła w Mhamidzie to nic! Tu to dopiero żywioł dał ognia! W ogóle wszystkie drogi, którymi dotąd jechałem poznaczone są zniszczeniami powodziowymi, nie sądzę aby tak było co roku, opady musiały być naprawdę obfite. Najśmieszniejsze, że o przerwie w moście informują właściwie tylko poukładane kamienie i życzliwi ludzie... Do obrzeży Taroudantu dojechałem o 18tej – to zdecydowanie najszybsze 100 kilometrów jakie przejechałem w Maroku!
Miasto mnie zachwyciło od samego początku, nie dość, że pierwszy raz jechałem po wyznaczonym pasie dla rowerzystów, to jeszcze udało mi się, przed zakwaterowaniem, prawie godzinę pojeździć po medinie! Hotel Atlas znalazł się właściwie sam. 100DH, pokój z prysznicem, rower do garażu, śniadanie 7:30-11:00. Idę na kolację. Dziś mam ochotę na harirę, 100 metrów od hotelu wchodzę do niepozornego baru, kilka osób, telewizor pod sufitem, oczywiście mecz – Liga Hiszpańska, Messi właśnie strzelił swojego trzeciego gola w tym spotkaniu i Barca wygrywa z Valencją już 3:0! Szał, znajduje się właściciel, jest i harira, jedna, potem druga, zaczyna się kolejny mecz, siedzę jeszcze chwilę, coś tam piszę, nikt mi nie zawraca gitary, żadnych bonżur mersje, sawa? Czasem tylko zerkając w stronę telewizora, gdy komentatorzy i widzowie głos podnoszą, spotykam uśmiechnięte spojrzenia innych gości tego zacnego lokalu, kiwnięcie głową, machnięcie dłonią i tyle, wystarczy, żadnych gadek szmatek, setek pytań i propozycji. Zostaję tu jeszcze jeden dzień!

sobota, 13 marca 2010

11,12 i 13 marca, Foum Zguid - Tazenakht - Taliwin

O tych dniach piszę już w sobotę, z Taliwinu. Ponad 180 kilometrów od Foum Zguid, z którego ruszyłem w czwartek, bardzo późno, bo około 11tej - myślałem, że skoro to tylko 85 kilosów... dwie przełęcze... tylko, że ruszałem z niecałych 700 metrów, a skończyłem na prawie 1500 m... w dodatku od mniej więcej 40tego kilometra zaczęło wiać jak zawsze nie w plecy, wiatr z północy, chłodny, z pensjonatu Hiba wyjeżdżałem w krótkim rękawku i krótkich spodenkach, a do Tazenakhtu dojechałem okutany w dwie bluzy, wiatrówkę i spodenki rowerowe... inna sprawa, że dojechałem przed 20tą... bo nie przyjrzałem się dobrze mapie i ta przełęcz co miał być ostatnią, nią nie była!
Już od wyjazdu z Zagory widać było zmianę w zachowaniu ludzi, choć do Foum Zguid spotkałem tylko kilka osób, ale ludzie ci wydawali się być przyjaźniej, mniej materialnie nastawieni do samotnego rowerzysty... tak samo na trasie Foum - Tazenakht, ludzie się zatrzymywali, machali, pozdrawiali, kierowcy jadący z przeciwka unosili ręce w geście pozdrowienia... no i dzieci - tu akurat zdejmujące buty aby kawałek podbiec równo ze mną. Tę część drogi zdecydowanie najlepiej wspominam, mimo tego paskudnego wiatru, który powodował, że całkiem wszystkiego się odechciewało! Większość czasu droga prowadziła w górę zielonej doliny górskiej rzeki Uhmidii. Coś niesamowitego, wokół całkowicie surowe skały, strome zbocza, a w pasie około 100 metrów wokół strumienia kwitło stałe życie - gaje palmowe, zarośla, trawy, kasby i pojedyncze gospodarstwa, ptaki, wielbłądy... gdyby nie ten wiatr!!
Po drodze mijałem też wytwórnie miejscowej specjalności - miodu, całe setki uli, opiekujący się nimi pszczelarze wyglądali jak istoty nie z tej ziemi, ubrani w kombinezony i specjalne hełmy z siatką, po środku niczego, bo ule niewielkie, czasem niewidoczne wśród skał...
W ciągu ostatnich dni zgromadziłem sporo materiału fotograficznego dokumentującego "drogownicze" aspekty Maroka - najpierw piste, które było przygotowywane pod asfalt, potem inna część gdy droga była ewidentnie wytyczona przez geodetów, ale na razie tylko zwieziono rury melioracyjne. Dalej widziałem jak można spartaczyć przygotowania pod asfalt, bo ktoś w złych miejscach zaplanował "przepusty" dla wezbranych górskich potoków, które robiły co chciały z utwardzoną i wyniesioną ponad powierzchnię drogą... Na odcinku do Tazenakhtu miałem natomiast możliwość przyjrzenia się dokładnie jak w Maroku kładzie się asfalt, choć to za dużo powiedziane... Mianowicie, uprzednio utwardzoną tłuczniem i różnej grubości kamieniami drogę wyrównuje walec... ciężki sprzęt, a następnie na tak przygotowaną powierzchnię natryskiwana jest warstwa lepiku!! około 2cm i starczy, potem przyjeżdża ciężarówka z drobnymi kamykami, które po rozsypaniu na powierzchnię ponownie jest prasowana ciężkim sprzętem... tyle.
W Tazenakhcie zatrzymałem się hotelu w centrum, był prysznic, obok dużo straganów z gorącym jedzeniem, sporo ludzi, a ja miałem na sobie czarne, obcisłe, termiczne spodnie rowerowe, krótkie spodenki, buty górskie, bluzę i wiatrówkę, w dodatku zapomniałem zdjąć z głowy czołówkę (na szczęście ją zgasiłem) i tak oto przyodziany przechadzałem się wśród miejscowych szukając czegoś do zjedzenia... Tak niedorzecznie wyglądałem, że ludzie mi miejsca ustępowali, wszyscy wokoło ubrani byli w grube kurtki, na nich mieli wełniane jalibije, niektórzy nałożyli szalik! Na kilkanaście kilometrów przez miastem zrobiło się bardzo zimno, moje dłonie bardzo odczuły ostatni długi zjazd... tak w ogóle to ten odcinek słabo kojarzę, bo kilkumetrowy pas drogi przede mną oświetlałem sobie trzema diodami, dalej niewiele widziałem;)

Kolejny dzień z wiatrem, niestety. W drodze do Taliwinu wicher nie dał mi nacieszyć się drogą, dlatego jeszcze tu wrócę;) Tym razem droga po śródgórskiej kotlinie, wiało niemiłosiernie - oczywiście już nie z północy, bo teraz jechałem dokładnie na zachód, więc wiało z zachodu... Zimno, bardzo zimno. Ruszyłem z 1500, po drodze wjechałem na prawie 1900, potem kilkadziesiąt kilometrów jechałem powyżej 1800 metrów, od zachodu szybko zbliżały się chmury kłębiaste, widać było, że już tuż tuż, za jeszcze jedną przełęczą, za tym grzbietem jest zdecydowane obniżenie terenu, tam te obłoki się tworzyły... Zaszło słońce, najpierw schowało się w chmurach, by po godzinie całkowicie zniknąć za grzbietem górskim na horyzoncie... Zaczęło się błyskać, ale nie słyszałem grzmotów, w uszach miałem watę, na uszach chustkę, dalej kaptur wiatrówki i bluzy... nic nie słyszałem oprócz wiatru;)
Powoli staję się nocnym marokańskim jeźdźcą!! To już trzeci dzień z rzędu, który rowerowo kończę po zmroku, i powiem szczerze, jazda nocą nie jest taka zła. Owszem jest zimniej niż za dnia, ale jest zdecydowanie mnie pojazdów, czołówka pozwala na jazdę około 25-30 km/h, mam tylną, czerwono mrugającą lampkę na której widok kierowcy (o dziwo!) zwalniają z respektem, a co najważniejsze - wieczorami nie wieje!!

Do Agadiru pozostało około 200 km, dziś nie jadę, nie mam się w co ubrać, wszystko zakurzone i spocone - zatrzymałem się na kempingu na obrzeżach miasteczka, oczywiście przed wyjściem na śniadanie dokonałem wielkiego prania;)
Jutro, jeśli się da, dojadę do Tarudantu. Jestem na 1500 m, Taroudant na 250... jeśli nie będzie wiało to przejadę spokojnie te 120 kilometrów...

Dziś jeszcze się pobłąkam po okolicy, która słynie z plantacji szafranu! Niestety pogoda jest marna, około 10 stopni, niebo zachmurzone, na razie bez wiatru...

Pozostaje mi już 11 dni do wylotu do Polski, w której podobno zima znów zagościła;) A ja już za kilka dni powinienem się wykąpać w Atlantyku no i może po drodze zobaczę wreszcie kozy na drzewach!!!

10 marca, Zagora - nie wiem gdzie jestem

ojeju, jak tu zacząć... może od tego, że spodziewając się, że po wyjeździe z Zakury raczej nie spotkam przed zmrokiem żadnego sklepu, o barze nie wspominając, zjadłem bardzo obfite śniadanie, w restauracji Toumbuktu, vis a vis poczty przy głównej ulicy w Zagorze, blisko hotelu Palmeraie, zaraz obok jest też przyzwoity sklep typu „mydło i powidło”, właściciel nie potraja cen widząc turystę...
Czyli około 8:30 zjadłem śniadanie, byłem już całkowicie gotowy do drogi, więc nie czekając aż się ociepli ruszyłem na zachód drogą krajową oznaczoną na Michealinie N12! Asfalt się skończył po 8 kilometrach, zaczął się odcinek piste, który ewidentnie jest przygotowywany do położenia lepszej nawierzchni! Jechało się całkiem całkiem, wyglądało na to, że będzie tak do Foum-Zguid... Niepokoiłem się wyłącznie brakiem jakiegokolwiek ruchu na tej drodze, pierwszy samochód wyprzedził mnie na trzydziestym-którymś kilometrze, a z przeciwka w międzyczasie minęły może ze dwa większe pojazdy i kilka motorowerów... Droga robiła się coraz lepsza, równiejsza, z wyznaczonymi dwoma równoległymi nitkami dla ruchu lokalnego... zacząłem nawet podejrzewać, że może budują ją od tamtej strony i zaraz dojadę do równej jak stół szosy, bez zwariowanych kierowców i ich pojazdów! Na 46 kilometrze od Zagory droga się skończyła.
To znaczy skończyła się ta część przygotowywana pod asfalt, dalej już tylko pokręcone, wąskie piste, a jedynymi oznakami zbliżającego się postępu w dziedzinie drogownictwa w tym rejonie Maroka były rzucone w pustkowiu rury melioracyjne, ponad którymi za kilka lat będą mosty i brody... Do Bou-Rbia jechało się znośnie, na obrzeżach miasteczka spotkałem dwa samochody z miłymi Francuzami... od tego momentu droga stała się strasznie kamienista i wypłukana przez okresowe potoki... W ¾ drogi, gdy zaczął się znów utwardzony szeroki szlak, dało znać o sobie moje bezgraniczne lenistwo – od około 17tej trapiła mnie uporczywie powracająca myśl, że skoro zostało mi niecałe 50 kilometrów do Foum-Zguid... to wcale nie mam zamiaru suszyć rano namiotu, zbierać drzewa na ognisko i w ogóle skoro droga się robi coraz lepsza to dojadę do miasteczka i tam się gdzieś przenocuję... Przez całą drogę widziałem może kilkanaście osób, włącznie z pasażerami samochodów i człowiekiem duchem gdzieś na horyzoncie... dzicz totalna, aż się prosiło rozbić obóz! Drewna na opał pod dostatkiem, miałem wszystko co potrzeba... Ale, nie! Leń mi się włączył, a kolana nie bolały;)
Na 80 km napotkałem pierwszą tablicę informacyjną, że hotel Hiba zaprasza za 40 km! Nic tylko przyspieszyć i na jakąś 19:30 będę na miejscu... ale droga się popsuła, coraz częściej musiałem zjeżdżać z głównego szlaku, bo wezbrane wody deszczowe go podmywały i kilkunastometrowe wyrwy na całej szerokości uniemożliwiały przejazd. O 18:30 słońce schowało się za góry – zmrok zapadał szybko, miałem jednak precyzyjne zadanie na dziś: dojechać do jakiegoś hotelu;) Około 19:30 zrobiło się całkiem ciemno, na horyzoncie zamajaczyły światła, chyba osada... Ostatnią godzinę jechałem w całkowitych ciemnościach, trójdiodowa czołówka Petzla to zdecydowanie za mało na coraz częstsze objazdy zniszczonych odcinków szosy... Po drodze pojawiły się jeszcze drogowskazy kierujące do innego hotelu, Dar-Bab Rimal... Miałem tam sporo ubawu. Wielka brama, dywany pomiędzy trawnikami, przybiega boy hotelowy, kurtuazja i w tyłek wchodzenie straszne – chcę pokoju, on pokaże, ale rower muszę zostawić, bo dalej już tylko dywany na ziemi... Idziemy, mijamy jakiś budynek z wielkimi oknami, w środku siedzą ludzie, jedzą kolację, panie w sukniach wieczorowych, panowie w koszulach i krawatach, dalej mijamy wielki basen, dochodzimy do oddzielnego budynku jakich tu sporo – to apartament, wielkie łoże, zaduch straszny, ale jest klimatyzacja, łazienka, wanna – Wersal. Pomimo strasznego zmęczenia przez dobre kilka minut nie mogłem wydobyć z siebie nic innego niż śmiech gdy usłyszałem cenę: 700Dh za noc, bez śniadania! Kolesiowi całkiem odbiło! Po zmroku, na rowerze, z czołówką na głowie, brudny i zmęczony przyjeżdża rowerzysta, który chce się zatrzymać w ich hotelu, boy hotelowy prowadzi go do apartamentu za 700Dh, bez śniadania i nie może zrozumieć z czego się śmieję;) Przychodzi jednak ktoś wyższy rangą, przygląda mi się wnikliwie kilka minut, podpytuje skąd jestem itp., oczywiście ni w ząb po angielsku! W końcu każe zaprowadzić mnie do innego miejsca, idziemy więc znów z boyem po tych luksusach, pokazuje mi bungalowy... bez prysznica i śniadania, za 200 Dh. Poszaleli! Na odchodne koleś mi proponuje, że skoro nie mam tylu pieniędzy to ja się teraz mogę wyspać, a on weźmie jako kaucję jedną z moich sakw – rano będę mógł pojechać do miasteczka i załatwić jakieś pieniądze... Ubaw miałem nielichy, tym bardziej, że niecały kilometr dalej stoi hotel Hiba, który przywitał mnie napisem WELCOME! Potem poznałem miłego właściciela, który udostępnił mi świetny pokój na parterze, z prysznicem i wszystkim co potrzeba podróżnikowi jak ja, zaproponował śniadanie, a wszystko w cenie 100Dh!! Nie mogłem odmówić;)

> > > Miejsce jest rewelacyjne! Polecam!!>>>>>>>>>>>>>>










Przejechałem dziś 120 kilometrów, w tym 8 po asfalcie – było naprawdę fajnie! Nie bardzo wiem czy już dojechałem do Faum-Zguid, ale patrząc na ilość przejechanych kilometrów to już pewnie ta miejscowość;) Kolana wcale nie bolały, ten jeden dzień luzu w Zagorze bardzo się przydał... Jutro kieruję się w stronę Tazenakhtu – tylko 85 km, ze dwie przełęcze...asfalt. Śmignę, że nawet nie zauważę;)

wtorek, 9 marca 2010

9 marca, Zakura

Pierwszy, w całości zaplanowany i wykonany, dzień bez roweru!
Uczucie dziwne, ale o kolana się boję, bardzo!

Dziś strasznie wieje, mam nadzieję, że jutro minie, oczywiście wieje od zachodu, czyli tam dokoąd będę się jutro kierował...
W Zagorze zabrakło dziś internetu!! W całym mieście!! Nie było sieci w CyberCafejkach, na poczcie, w bankach - próbowałem się tam zalogować do jakiego WiFi, ale nie śmiagało;)
Dowieźli dopiero co, ale zrywa co jakiś czas połączenie, a w kafejce, w której właśnie siędzę objawia się to gramialnym UUUUUUUUUU, ludzi jest masa, widać, że społeczeństwo chłonn nowych technologi, kolejka się ustawia przed wejściem, zapisy jakieś na stanowiska!! CyberMaroko!

Rozpisywać się nie będę, luzik totalny dziś odwalam, miejscowi sprzedwacy już zdążyli mnie znienawidzić!

Jeśli kolana dadzą jutro radę to ruszam na zachód, przez Tazenaht, do Taroudant w którym chciałbym zatrzymać się na dzień, może dwa... Jutro minie połowa mojego wyjazdu, czas zacząc poważnie liczyć dni do wylotu z Casablanki...


zdjęcia na http://picasaweb.google.com/rowerowajazdapolska/Rowerowe_maroko#

8 marca, Mhamid – Zagora

Samego siebie dziś przeszedłem, przez dwa debilne pomysły na jutro zaserwowałem sobie dzień bez roweru...
Początek dnia niezły, wstałem tak wcześnie, że prawie wschód słońca widziałem – znów nie mogłem spać, rwałem się do jazdy! Przed 8 rano byłem już w drodze! Dzieci zaspane szły do szkoły, a ja już w drodze!
Na absolutnym luzie pedałowałem w stronę Zagory, teraz miałem wreszcie szansę nieco więcej zobaczyć, pogoda była wyśmienita, może ciut za chłodno, ale około południa się ociepliło... Niestety wiatr znów w twarz, nie wiem o co chodzi, że wciąż wieje z przeciwka!! Po 20 km wspiąłem się na przełęcz Tizi Bani Sulajman, na luziku, nigdzie mi się nie spieszyło. Wpadłem więc na pierwszy debilny pomysł... Obok przełęczy jest bardzo charakterystyczna górka z ruinami wartowni na samym szczycie – oczywiście wymyśliłem sobie aby się wspiąć chociaż do ¾ i zerknąć jeszcze raz w stronę Sahary... Ukryłem więc rower na skałami, wziąłem aparat, pomarańczę i w kilkanaście minut wdrapałem się tam gdzie chciałem... wejście bardzo strome, po ruchomych kamieniach, pod sam koniec poczułem ból w prawym kolanie, schodząc źle stanąłem lewą nogą i taki sam ból miałem już i w drugim... Totalny idiotyzm, wspinać się po skałach gdy nogi są styrane jazdą na rowerze, zupełnie inne mięśnie i przełożenia są rozruszane – nie do wspinania się... Byłem więc na przełęczy, teraz już z górki 10km do Tagunite, w mieście miałem się zatrzymać na dłużej, tak jak w tamtą stronę – posmarowałem więc kolana żelem i z postanowieniem nieprzeciążania ich ruszyłem dalej. W miasteczku kupiłem jeszcze jeden żel, bo ten co miałem okazało się, że zawiera samą końcówkę leku. Remi z Pruszkowa napisał smsa – tak sobie pomyślałem, że może ta podwózka z Casy do Marrakeszu to nie był dobry pomysł, bo gdybym dziś jechał w stronę Mhamidu miałbym wiatr w plecy, akurat 2 dni... Żartuję;) Podwózka była świetna!!
Do następnej przełęczy miałem około 20 kilometrów, droga dziwnie biegła na około (rekord prędkości jednak wykręciłem zjeżdżając z tej z tej przełęczy, a nie jak pisałem wcześniej z Bani Sulajman). Jechałem bardzo, bardzo ostrożnie – kolana dawały o sobie znać, ale nie było tragedii, miałem już tak podczas tego wyjazdu, ale wcześniej nawet nie użyłem magicznego żelu i na drugi dzień nie pamiętałem o kolanach... Na przełęcz dojechałem około 13tej, miałem masę czasu, zjadłem puszkę groszku konserwowego, dalej już tylko kilka kilometrów w dół i około 35 do Zakury. Zerknąłem na mapę i tu kolejny pomysł z tych mądrzejszych – droga znów dziwnie prowadziła, najpierw w prawo by potem ostro w lewo i wzdłuż Draa do Zakury, a na mapie widać ewidentnie starą piste przecinającą równinę, jakieś 15 km mniej do pedałowania;) No i zjechałem z asfaltu na gruntówkę, która gruntówką była tylko przez kilka kilometrów, potem zaczęła się klasyczna hamada, kamienie i kamienie, a pomiędzy kamieniami kamienie i kępki jakiś krzaków... Potem było jeszcze gorzej, dojechałem do części bardziej piaszczystej, co kilkadziesiąt metrów stawałem dęba, trzeba pchać... W połowie drogi kolana bolały mnie tak, że zacząłem się rozglądać za jakimś miejscem do rozbicia się na noc, ale Dżabal Zakura była tak blisko, coraz bliżej, a przełęcz coraz dalej i dalej...
W tamtą stronę, asfaltem przejechałem równo 100 km, z powrotem, na szagę jakby to powiedzieli mieszkańcy stolicy Wielkopolski, zaoszczędziłem 18!! Czystej jazdy dziś miałem ponad 7 godzin, a w drodze byłem godzin 10!! Idiotyzm masakryczny, jutro robię sobie absolutny luz, nie patrzę nawet na rower. Na spacer sobie pójdę, na suk...

Dodam jeszcze jedno spostrzeżenie z wczorajszego wypadu na „pustynię”. Tak jak pisałem wcześniej, aby dojechać do Ergu Żydowskiego wystarczyło przeciąć kilometrowej szerokości wydmy „na tyłach” miasteczka, erg jest około 7 km na północ od centralnego skrzyżowania Mhamidu, ja jednak dojechałem do wydm od wschodu, nadrabiając kilkanaście kilometrów, bo po drodze były dwie fajne wioski, które tylko mi zamajaczyły podczas burzy piaskowej dzień wcześniej... W nich też okazało się, że rozpoznawanie zamiarów dzieci po wyjmowaniu kamieni z butów, w tych okolicach się nie sprawdza, bo dziatwa bez butów chodzi...

niedziela, 7 marca 2010

7 marca, Mhamid czyli dalej nie ma asfaltu

Tu kończy się moja droga na południe, dalej już nie pojadę, za kilka kilometrów Algieria (muszę nocą przypilnować lepiej roweru), może następnym razem...
Tymczasem widziałem kawałek Sahary... choć tak naprawdę pojechałem sobie na kilkudziesięciokilometrową wycieczkę do Ergu Żydowskiego - w ogóle te tereny bardzo dużo zawdzięczają Żydom, którzy zamieszkiwali je jeszcze w połowie ubiegłego wieku, głównie trudnili się oczywiście wyrobem srebrnej biżuterii...
Nie wstałem na wschód słońca, musiałbym wyjechać około 3 nad ranem żeby dotrzeć na diuny przed wschodem... Mhamid to właściwie miasteczko wyłącznie turystyczne - mieszka tu podobno kilka tysięcy ludzi (z czego wydaje się, że połowa to dzieci), ale wszystko dzieje się przy głównym placyku gdzie skupione są "biura" organizujące turystom wyjazdy na "pustynię". W okolicy są dwa ergi, mniejszy (dużo mniejszy) Erg Żydowski i ciągnący się około 40 km Erg Szikaka... Drugi położony jest około 30 km na zachód od Mhamidu, właściwie wszystkie reklamowane wyjazdy kończą się tam... Erg Żydowski znajduje się około 8 km na północ od miasta, ale żeby do niego dojechać objechałem kilka wiosek i łącznie przejechałem dziś prawie 40 km... Miałem nadzieję, że skoro ten erg jest mniejszy to nie będzie tam turystów... byli... i zaplecze turystyczne też było... Ale widziałem Saharę;) Mam też 1,5 litra piasku w butelce po wodzie, będzie mi towarzyszył już do końca wyjazdu;)




Draa, która wczoraj uniemożliwiła przeprawę do drugiej części miasteczka dziś także nie odpuściła, w dodatku okazało się, że kamienie na których czekali podróżni posłużyły dziś do naprawy tego co rzeka zabrała... się narobiło!!
Jeszcze w kwestii wczorajszych ogródków działkowych zasypanych piaskiem... oczywiście dziś ustaliłem co to było - nie dużo się rozminąłem z prawdą, mianowicie są to poletka przygotowywane pod Tamaryszek, czyli cudowne drzewko, które ma powstrzymać pustynię;)
Gdzie dalej? Na pewno jutro w stronę Zakury, fajnie byłoby gdyby wiatr wiał w tę samą stronę co zawsze, czyli z południa lub południowego zachodu...
Z Zakury chciałbym nie przejeżdżając przez Agdz skierować się na zachód, przez Ait-Hammane w stronę Tazenakhtu... wszystko będzie zależne od pogody!

6 marca, Zakura - Mhamid

Jak zamierzałem tak też i zrobiłem, w drodze byłem już przed 10tą, wcześniej dałem się namówić recepcjoniście hotelu na śniadanie za 25 Dh, pojechałem sprawdzić czy może przypadkiem CuberCafe nie jest czynne, nie miałem czasu zatrzymać się w knajpce, w której jadłem wczoraj...
Jazda zaczęła się po prostu rewelacyjnie! Pierwsze 33 km pokonałem ze średnią prędkością 27 km na godzinę. Przy wyjeździe z miasta nic nie zapowiadało tak dobrej drogi, zamierzałem zatrzymać się po 10km... jechało się świetnie więc ustaliłem sobie, że odpocznę na piętnastym, nawet nie zauważyłem kiedy minąłem 25... około 30 km już wiedziałem, że dalej nie będzie tak słodko, do tej pory wiatr wiał z mniej więcej godziny 16:30... na horyzoncie jednak pojawiły się wniesienia, pierwsza przełęcz i co gorsza bardzo dużo piasku w powietrzu... po kolejnych 2 km wiatr się wzmógł, a szosa niespodziewanie zamiast biec prosto do gór, skręciła w prawo, dostałem więc wiatr prawie z wiadomo co.... i jechało się marnie, trochę dookoła w stronę przełęczy, na podjeździe minąłem słupek, że do Mhamidu mam jeszcze 50 km... zaczynała się pustynia... piachem zawiewało na drogę, zaczynało się robić bardzo ciekawie! Minął mnie samochód osobowy z bagażnikiem dachowym wypełnionym baranami...
Po przełęczy (obok Jabel Bani) jedzie się jakąś wysoczyzną, są tam tylko skały, kamieniste zbocza, pył i wiatr... kilka drzewek i kępek traw i pierwsze wielbłądy puszczone samopas... Wiało, z prawej mocno wiało, ale wciąż dało się jechać, tylko co jakiś czas lepiej było zejść z roweru i przeczekać zawieję...kilka minut i jedzie się dalej...
W Tagounite zrobiłem dłuższy postój, ponad pół godziny siedziałem w podcieniu, jadłem miejscowy chleb... chyba nawet chwilę przysnąłem. Obudzili mnie kolesie dostarczający butle z gazem... normalnie wyrzucali je z ciężarówy na glebę... pełne... KaaaBuuum.

Do Mhamidu zostało wg miejscowych oznaczeń 30 kilometrów, minęła 14ta, za miastem zaczął się prawdziwy cyrk... Wiało jak diabli, sypało piachem... Z wolna zbliżałem się do drugiej przełęczy (Tizi-Beni-Selmane), wyglądała na lekką przeszkodę i taką też była, bułka z masłem;)
Za drugą przełęczą jest fajny zjazd, wiatr jakby ustał... wykręciłem ponad 60km/h, ale w dali już widziałem co się będzie działo za kilka kilosów...
Droga znów zmieniła kierunek! Znów na zachód i pod wiatr... To co się działo przez ostatnie kilkanaście kilometrów to małe piekiełko...

Co za piękne miejsce to Maroko!! Nie ma porównania, ostatnie kilometry były duuużo gorsze od Tiszki! Wiało, zapieprzał piach, na jakieś 50 metrów nic nie było widać, debile jadący z przeciwka oczywiście nie zamierzali włączyć świateł, a mnie co jakiś czas zawiewało na środek drogi... Debile jadący z tyłu nagle zaprzestali trąbienia zza pleców, więc dwa razy otarliśmy się z Peugeotem i Mercedesem, auta nawet nie zwolniły... Zacząłem jechać poboczem, ale tam kolejna masakra, co kilkadziesiąt metrów leżały łachy piasku, gdy w nie wjeżdżałem to stawałem dęba... Gorzej niż na Tiszcze...
I znów widziałem śmieszne rzeczy, np. ogródki działkowe zasypane całkowicie piaskiem – w sumie jest koniec zimy, u nas też działki są zasypane opadem zimowym, przychodzą roztopy i jest ok, tu pewnie jest tak samo, za kilka tygodni piasek przewieje w inne miejsce i będzie można działkować...


Teraz jestem w obskurnym hotelu w „centrum” Mhamidu... Już po prysznicu. Wszędzie miałem piasek. Sakwy na szczęście tylko z zewnątrz ufajdane, w środku stosunkowo mało pyłu:) Aparat rzęzi...


Koniec Świata. Draa bardzo wezbrała, po rozpakowaniu się pojechałem się nieco rozejrzeć, Mhamid położony jest na dwóch brzegach, niestety, na druga stronę nie dało się przejechać. Na brzegu po obydwu stronach czekało kilkadziesiąt osób – nie wiem czy to normalne, ale oni czekali aż woda opadnie;)
Jutro mam plan pojechać zobaczyć wchód słońca na pustyni... Jeśli się obudzę;)

piątek, 5 marca 2010

5 marca, Zakura, reszta dnia

Po przeprowadzce do Hotelu la Palmeraie oczywiście zrobiłem pranie;) i ruszyłem na miasto... objechałem je kilka razy, za trzecim miejscowi sprzedawcy pamiątek przestali już na mnie reagować... W bocznej uliczce zatrzymałem się w zakładzie krawieckim i sprawiłem sobie luźną, ręcznie szytą i zdobioną koszulę, potem oczywiście znalazłem przytulną CyberCafe... zauważyłem, że im bardziej na uboczu znajduje się kafejka internetowa tym obsługa wydaje się być inteligentniejsza i przyjaźniejsza turystom takim jak ja;) Pod wieczór zrobiło się znów wietrznie, z południowego zachodu nadciągnęły brzydkie chmury, ale podobno nie będzie z nich padać... na www.wunderground.com zapowiadają na jutro 30% prawdopodobieństwo wystąpienia opadów;( potem zjadłem kaftę (koftę), jajecznicę na cebuli i baraninie zrobioną w tajinie... całkiem, całkiem, kelner oczywiście, gdy tylko usłyszał, że podążam w stronę pustyni, polecił mi usługi swojego krewnego, który to za kilka dni organizuje wielbłądzią wycieczkę z Mhamidu na erg Szikaka, zostałem pod ten wyjazd nawet poczęstowany herbatą miętową, zaprezentowano mi także album ze zdjęciami... temat się jeszcze mocniej rozwinął gdy dowiedział się, że zamierzam do Mhamid pojechać rowerem, kolejny kuzyn dysponuje transportem, który bez problemu w kilka godzin dowiezie mnie do Mhamid, a rower może zostać w Zakurze... trudno się kończy takie rozmowy, bo miejscowi czasem sami się zapędzają w kozi róg – kelner był bardzo zdziwiony, że upieram się by do Mhamidu dojechać rowerem, przestał się dziwić gdy pojął wreszcie, że dotarłem tu z Marrakeszu nie z rowerem , ale na nim... zaprosił mnie na śniadanie, podobno otwiera o 8:00 ;)

5 marca Zagora, Zakura zwał jak zwał

rano wyprowadzłełm się z okropnego kempingu Prends ton Temps!!
oczywiście miałem szeroko zakrojony plan wytłumaczenia obsłudze, że ta pomidorówka, którą wczoraj miałem zaszczyt zjeść nawet przy harirze nie stała, a drugie danie to po prostu kurczak z warzywami ... jak zobaczyłem zmęczonego życiem Abdullaha to mi się odechciało z nim dyskutować!
w kilkanaście minut znalazłem inne miejsce, hotel La Palmeraie, zaraz przy słynnej tablicy: Timbuktu - 52 dni... Hotel wydawał się drogi, ale gdy przyszło co do czego to za pokój z ubikacją i umywalką zapłaciłem 60 Dh... prysznic na korytarzu, da się przeżyć;)
pokręciłem się nieco po mieście, a teraz oczywiście siedzę w knajpie internetowej;)
jutro bardzo bym chciał dojechać na raz do Mhamidu, wyjadę bardzo wcześnie, około 7 rano żeby zdążyć przed największym upałem, gdy zrobi się nieznośnie ukryję się gdzieś, a skończę trasę po 15tej... w MHamid chyba zostanę do poniedziałku, w niedzielę odbywa się tam suk...
zobaczymy;)

4 marca wieczór, Agdz - Zakura

Po francusku Zagora, miejscowi jednak mówią Zakura... Przyjechałem. Pierwszy raz jestem mocno zawiedziony drogą (przez Tiszkę mimo wszystko było fajnie;) ). Z Agdz wyjechałem bardzo późno, około 13tej, a na kemping Prends ton Temps (będę tę nazwę wymieniał kilkukrotnie aby wyszukiwarki jej nie przegapiły...) dotarłem po 19tej - po drodze chmary dzieciaków, gdzie się nie zatrzymać, jak spod ziemi nagle pojawia się krzycząca banda: bonżur mersie, sawa - mam już serdecznie dość tych słów...
Po czym poznać czy grupka dzieci, do której zbliża się rowerzysta ma zamiar go zaczepić i ew. pobiec za nim?? Oczywiście po tym, że wszyscy jak jeden mąż opróżniają buty z kamieni - średnio się biega z kamykami w butach zamiast skarpetek...Początkowo myślałem, że zbierają amunicję by we mnie rzucać, albo przynajmniej postraszyć takim zamiarem, po kilku takich spotkaniach zrozumiałem co należy wtedy robić: trzeba nieco zwolnić, odetchnąć i dać ognia gdy zaczną się wydzierać: bonżur mersie, sawa??!!





Po drodze mijałem dziesiątki glinianych wiosek i rozsypujących się kazb i ksarów. Po jakimś czasie już nawet nie zwalniałem... a dolina Draa??Przereklamowana jak sopockie molo. Mógłbym w połowie drogi przejechać na drugą stronę rzeki i do Zakury dojechać gruntówką (piste), mógłbym ale nie mogłem, bo dziś lub wczoraj upuszczono sporo wody ze zbiornika gdzieś w górze Daraa, a co za tym idzie piste było zalane, nie mówiąc już o przejeździe którym miałem się dostać na drugą stronę...
Siedzę na kempingu Prends ton Temps w Zagorze, czekam na kolację już drugą godzinę... co z tego, że zaraz po przyjeździe wszyscy wydawali się dokładnie rozumieć, że muszę się szybko najeść, wykąpać i iść spać... niestety, miałęm problem nawet z umyciem rąk przed jedzeniem, bo "na chwilę" nie było wody - choć miała być non-stop, ciepła... umyłem się w kuchni. Wkurw mnie straszny łapie, bo kolacja miała być o 20tej, a mija 21:30, koleś wciąż roznosi jedzenie, ale nie do mnie! Prysznic będzie później, insz Allah!
Dostałem wreszcie harirę, cienką pomidorówkę... aż boję się co przyniesie zamiast tajinu. Robi się coraz chłodniej, przyszedł niewidomy Berber i rozrabia...
O tajin nie chce mi się już nawet pisać... starczy, że po raz pierwszy w Maroku razem z tajinem dostałem przyprawy do niego... pierś z kurczaka, ziemniaki, pomidor, cukinia, marchewka, wszystko rozgotowane... tak jakoś mnie dziwiły te wielkie gary w kuchni gdy myłem ręce...
Prysznic za działał po 23, nie zadziałałby gdybym nie zaczął krzyczeć, że nie mam ochoty na żarty po 100 kilometrach na rowerze! Potem skończył mi się j. angielski i całkowicie zasadnie zwyzywałem wszystkich po polsku... i woda się znalazła i nawet gorąca...
Oczywiście całkowicie odradzam to miejsce!! Choć w pierwszym momencie wydaje się, że jest bardzo przyjemnie, a to Abdullah pokazujący fotki z turystami z Rosji i Niemiec (profesorowie!!), których zawiózł na kilka dni na pustynię, a to uśmiechnięci turyści, którzy z pobłażaniem patrzą jak dziwię się, że nie ma wody pod prysznicem, a to niewidomy Berber, który szuka swej przewodniczki-wnuczki... Gdy zamknąłem drzwi do swej celi, chłopaki siedzący kilka metrów ode mnie zapragnęli nieco pośpiewać i pograć na miejscowych instrumentach... muza monotonna, ale nie na tyle aby mnie uśpiła... gdy tylko rozpoczęli wszelkie psy wokoło zaczęły wyć, do rana nie przestały szczekać!!!!
Spadam stąd rano, im prędzej tym szybciej!!

czwartek, 4 marca 2010

3 marca, Warzazat – Agdz

Poranek bardzo rześki, para z ust, koła w ruch!
Pół nocy nie spałem – nie mogłem się doczekać wyjazdu, a może to tęsknota za Słońcem kochanym?
Ogarnąłem się do 9tej, pojadę jeszcze wysłać maila do sklepu, który sprzedał mi odtwarzacz MP3 – zapomniałem o tym wcześniej wspomnieć – zepsuł się w Touamie! Bez muzy na uszach nie jest łatwo, ale da się jakoś przeżyć, śpiewam sobie Stare Dobre Małżeństwo;)
Około 17tej dojechałem do Agdz – miasteczko położone jest u stóp góry Kissan, bardzo ciekawe kształty... Teraz siedzę przy świeczce na kempingu Targui, około 2 km od centralnego placu miasta – przewodnikowy hotel Daraa jest nieczynny, podobno w środku śmierdziało więc go zamknęli – pod wejściem do niego spotkałem Ibrahima, który zaprowadził mnie w to miejsce... Warunki są jakie są, śpię w lepiance, ale z oknami (miałem też wybór bez okna), co prawda w oknach są tylko kraty, ale i tak fajnie. Jest bieżąca woda, wychodek „na Małysza”. Ibrahim po Polsku zna tylko jedno słowo: herbata, ale za to o Polakach wie DUŻO, wie że piją DUŻO „łyski” i „łodki”, DUŻO...
Droga z Warzazatu była świetna! Ruszyłem z 1150 m, po drodze minąłem dwie przełęcze, Tifernine (1600m) i Tinififft (prawie 1700m), w międzyczasie zjechałem do doliny na około 1100m … (jak zgram track z GPSu to to uściślę, teraz nie mam na to czasu) Pierwsze 30 km, nic szczególnego, ale potem zaczęły się nieziemskie widoki – uwaga, pomiędzy Warzazatem a Agdz jest tylko jedna miejscowość, Ait Saoun, bardzo tam cenią swoje batoniki i butelkowaną wodę;) Trochę wiało, nie było gorąco, a takich widoków nie miałem na Tiszce. Równolegle wkładam zdjęcia, nie mam sensu pisać o widokach, sami zobaczycie, było zajebiście.Ostatnie 20 kilometrów to zjazd z 1700m na 950;) Miodzio!

Teraz czekam na kolację, oczywiście tajin. Podobno są tu jeszcze jacyś Francuzi, ale jeszcze ich nie widziałem. Po powitalnej herbacie miętowej z Ibrahimem zdrzemnąłem się ze dwie godziny. Teraz jest już bardzo ciemno, niebo jest nieprawdopodobne, tyle gwiazd naraz! Pewnie często będę je podziwiał, tymczasem bardzo mnie zafascynowały... Trochę wieje, właśnie pojawił się Ismai – zaraz będzie jadło dla mnie, Ismailowi też pierwsze co się kojarzy z Polską to wódka! Smutne, ale prawdziwe... Jest tu jeszcze Muhhamad, przyniósł „klosz” do świeczki, miejscowy patent ze słoika i puszki po fasoli z kilkoma otworami, wszyscy bardzo mili i otwarci...
Jednego z Francuzów poznałem przy kolacji, on nie jadł, palił to od czego Nowaka głowa bolała... Przyjechali tu we trójkę, jego siostra i jej mąż poszli już spać. Nie pamiętam jego imienia, ale chłopak nie wiedział, że Warszawa jest stolicą Polski;) Za to znał po polsku dwa słowa: Na zdrowie!

4 marca, Agdz, rano

Poranek znów bardzo rześki... ogoliłem się na dworze, Francuska przywitała mnie „cześć”;) Trójka z Francji porusza się stopem i pieszo, teraz w stronę Warzazatu, potem na północ, do siebie;)
Teraz siedzę w jednej z kilku knajpek internetowych w Agdz, jest cień, czysto i prąd... rozładowałem sobie wczoraj jeden komplet akumulatorków do fotoaparatu;)
Robi się coraz cieplej, zbliża się 11ta, chyba jednak jeszcze chwilę posiedzę w tym miasteczku, właśnie pojawił się Ismail i zaprosił na herbatę do siebie do knajpy, pewnie też coś zjem, ruszę około 13tej... do Zagory mam prawie stówkę i pewnie dużo będę się zatrzymywać dla fotek;) nie dojadę przed zmrokiem;(

wtorek, 2 marca 2010

2 marca, Warzazat



Tak, wciąż tu jestem! Od rana pada deszcz... Kupiłem proszek do prania, skoro mam tu spędzić jeszcze jedną noc to przynajmniej sobie ciuchy dobrze wypiorę... Masakra!!
Dopiero jutro ma się rozpogodzić.
I trochę zdjęć podwieszę na picasę, wciąż nie mogę zamieszczać ich w tekście;(
17:00
dziś objawiło się w całej okazałości moje lenistwo i brak chęci na organizowanie sobie czasu na czas deszczu;) Długo nie namyślając się poszedłem na pół dnia do knajpy internetowej i skutecznie namieszałem w przeglądarce... tak bardzo, że musiałem odinstalować firefoxa, zainstalowałem więc operę, ale tu zaskoczenie – nie mogę wcale obsługiwać postów na bloggerze, coraz mnie mi się podoba blogspot.com... potem połaziłem po miejscowych sklepach, wróciłem do hotelu, zrobiłem pranie, a teraz znów siedzę na mieście w jakiejś knajpie i się relaksuję
deszcz już nie pada, wieje, chmury nisko, co jakiś czas wychodzi słoneczko, relaks
pełen luz;)
jutro jadę na południe, wszystkie znaki na niebie i w mieście zapowiadają, że jutro już nie będzie padać i na pewno nie będzie wiać od południa;)
zobaczymy

28 lutego - 1 marca, Taddert - Warzazat

W niedzielę (28 lutego), późnym wieczorem dojechałem wreszcie do Warzazatu, choć szczerze w to wątpiłem przez ¾ drogi, bo wciąż wiało – wiadomo w co – i choć do Tiszki dotarłem przed 13tą to po pół godzinie zjazdu w stronę pustyni nie robiłem już sobie dużej nadziei, że dotrę przed zmrokiem do miasta... Nie sądzę aby było to normalne, ale wciąż wiało z południa!! Z krótkimi przerwami wiało konsekwentnie i nie słabo...
Tizi-n-Tichka nieco mnie rozczarowała, kilka budynków zaplecza turystycznego, kilka autokarów, wszechobecni handlarze malowanymi minerałami... dłuższy odpoczynek zrobiłem sobie jakieś 500 m przed przełęczą, u samego szczytu długiej, płaskiej doliny – swoją drogą gdybym następnym razem miał tędy jechać to rozbiłbym się tam na noc... Droga od Taddert piekielnie stroma. Było tam jedno takie miejsce, że patrząc w górę nie byłem pewien czy na szczycie widzę auta czy to tylko złudzenie... okazało się, że jednak nie złudzenie – ponad 600 metrów przewyższenia, a droga się wiła niemiłosiernie.


Na 1900 m zaczął padać deszcz;) Oczywiście wiało i robiło się coraz chłodniej, ale już wyjeżdżając z Taddert ubrałem się cieplej, choć jadąc w krótkich spodenkach musiałem ciekawie wyglądać...
Tak jak wcześniej nie mogłem się doczekać zjazdu z Tiszki, tak teraz mam go już serdecznie dość, było niebezpiecznie, miejscami ostro dopedałowywałem żeby w ogóle ZJEŻDŻAĆ! Wiatr popsuł mi prawie całą przyjemność z pokonywania tej części drogi... Wszystko natomiast rekompensowały widoki, krajobraz zmienił się drastycznie, zbocza gór są łagodniejsze, doliny szersze, co jakiś czas pojawiają się czerwone ostańce... trzeba to zobaczyć. Po jakiś 50 km od startu, czyli około 30 za Tiszką wiatr z południa nieco osłabł, a czasem nawet zmieniał kierunek...



W końcu, jakieś 40 km przed Warzazatem, około 17:30, częściej wiało mi już w plecy niż w wiadomo co... wcześniej zjadłem pyszny tajin, mięśnie dostały zastrzyk energii więc docisnąłem – całe kilometry jechałem ponad 40km/h i wcale nie było tak mocno z górki – ostatnie 20km to zjazd „tylko” z 1300 na 1150 m n.p.m. A widoki?

Chryste, mimo że chciałem dojechać do miasta przed zmrokiem co kilka kilometrów zatrzymywałem się i fociłem – słońce zachodziło, wszystko pomarańczowo-czerwone, w dali Atlas, wioski z czerwonej gliny, rzeka, coraz szersza dolina... mieli pomysł Francuzi z posadowieniem właśnie tu tej drogi!














Wjeżdżając do miasta nie minęła 19ta, szybko znalazłem hotel – Gazela, przed stacją Shella i jakiś kilometr przed centrum... Cennik zakładał obciążenie mnie kwotą 130 Dh, jednak i tu udało się nieco stargować, ostatecznie 100 Dh, pokój na parterze, duży, bez problemu dało się ustawić rower, łazienka... czego więcej chcieć??
Dobrej pogody...
Poniedziałek spędziłem szwendając się rowerem po mieście – nie za dużo tu atrakcji... Na dłużej zakotwiczyłem w knajpce prze ulicy 13 marca... tuż przy Cyber Marche, więc miałem internet, pogoda na najbliższe dni nie najlepsza, ma padać i wiać... w knajpie siedziałem prawie do 23, obok zamknęli już prawie wszystko, chciałem przesłać na YouTube film z podjazdu do Touamy, ale deszcz zaczął padać pod takim kątem, że mokłem i ja, więc dałem za wygraną, może kiedyś indziej się uda;)




Co dalej? Nie mam zielonego pojęcia, wszystko zależy od pogody, jeśli będzie padało nie ruszam się z miasta, nie chce mi się jechać z dodatkowym obciążeniem w postaci kilkucentymetrowej warstwy mokrego, pustynnego pyłu... Odwiedzę studia filmowe i kazby służące ostatnio głównie scenografom...
Tiszka „zrobiona”... czas na kozy na drzewach, ale te najczęściej występują w okolicach innej przełęczy, Tizi-n-Tast... więc jeśli będzie dobra pogoda, to pojadę dalej na południe, przez Antyatlas doliną rzeki Dara, być tak blisko Sahary i jej nie zobaczyć?? Poza tym obiecałem Jurkowi piasek z Sahary (w sumie to wystarczyłoby jakbym trochę zmiótł z podłogi pokoju, bo jest go pełno wszędzie)... A potem jeśli nie Agadir i Essouira, to Asni i Essouira... Może jeszcze jakieś kopalnie srebra i manganu po drodze?? Insz Allah!