środa, 1 grudnia 2010

na tydzień przed wylotem do Luandy

mija zaledwie 100 dni odkąd "zszedłem" z Afryki... kończąc etap 9. sztafety nawet nie śniłem, że znów będę jechał śladem Nowaka, nie mówiąc o tym, że stanie się to 3 miesiące później...

dla zainteresowanych tu: http://afrykanowaka.pl/etapy/etap-14-angola1_5338.html znajduje się opis etapu 14. sztafetowej wyprawy śladem Kazika - nie będzie łatwo, głównie ze względu na warunki atmosferyczne - całkiem nie sprzyjające rowerzystom, będzie gorąco i bardzo wilgotno, większość trasy zaplanowaliśmy na drogi gruntowe... choć może źle się wyraziłem, nie my tę trasę planowaliśmy, 79 lat temu zrobił to za nas Kazimierz Nowak...

no i te miny... ale jesteśmy dobrej myśli, wydaje mi się, że się dobrze przygotowaliśmy do tego etapu...

poniedziałek, 8 listopada 2010

za miesiąc wylatujemy

odlot!
nie minie nawet 100 dni jak znów będę w Afryce... Angola czeka!

przygotowania nabierają rozpędu, od jutra biorę się za formę i nie chodzi bynajmniej o rozpoczęty jakiś czas temu trening mięśnia piwnego;)

dziś zaszczepiliśmy się z Jerrym przeciwko żółtej gorączce - to obowiązkowe szczepienie dla wjeżdżających do Angoli, bez niego nie dostaniemy wizy...

piątek, 8 października 2010

AAANNNNGGGGOOOOOLLLLLAAAAA!!!


Zwykły dzień w pracy Chudej, środek dnia, taki oto dialog:

Chuda: Norbert znów mnie zostawia na miesiąc... Jedzie do Angoli, szukać śladów Nowaka...
A: Na rowerze...? Przecież tam będzie zimno!!
Chuda: Zimno? Nieee, będzie ciepło...

Kilka dni później inny dialog, Chuda i O. siedzą obok siebie, dalej przysłuchująca się rozmowie A.:
O: W grudniu będziesz chciała pojechać na Study Tour?
Chuda: W grudniu nie mogę, Norbert jedzie z Afryką Nowaka do Afryki, mogę w styczniu...
na to włącza się A: Ej, no przecież mówiłaś, że jedzie do Londynu!!



Tak więc to już postanowione - długo to nie trwało i wracam za równik. Bilety kupione, wylot 8 grudnia. Trasa śladem Nowaka w Angoli nie będzie należała do najprzyjemniejszych... no ale otem potem, tymczasem mam nadzieję, że uda mi się uzupełnić teksty, zdjęcia i mapy z Zimbabwe i RPA

wkrótce więcej informacji także na stronach wyprawy: ETAP 14

niedziela, 29 sierpnia 2010

finisz, już prawie z górki, Hammanskraal - Pretoria - Johannesburg

27 sierpnia 2010 r.
to już jest koniec... do Pretorii wjechaliśmy prawie oddzielnie - Jakub pociął przodem, może dlatego, że dziś dokładnie wiedział gdzie ma się zatrzymać: w Polskiej ambasadzie, o 13tej (a może o 12tej... piszę to z pamięci już sporo czasu po tych wydarzeniach)
niemniej, Jakub pociął przodem, a my z Ewą i Piotrem razem wjechaliśmy do miasta... pokonując wcześniej przepiękną przełęcz, z której rozpościerał się niesamowity widok na dużą część Pretorii
na dole pierwszy kontakt z Polonią, z przejeżdżającego busa wychyla się kobieta i pyta wprost: jesteście z Polski? zwróciła uwagę na łopoczącą za rowerem Piotra polską flagę... pogadaliśmy kilkanaście minut, uzgodniliśmy, że dokładnie wiedzą o którego polskiego księdza nam chodzi, bo to pewnie u niego na parafii będziemy wieszać kolejną "nowakową" tabliczkę, na koniec skierowali nas do ambasady - prosto, w lewo, długo prosto, potem w prawo pod górę i na małym rondzie znów w prawo (to tak w skrócie, ale wtedy dobrze pamiętałem także nazwy dzielnic)
Piotr i Ewa po kilku kilometrach zrezygnowali, uparli się, że muszą się "zorientować" w terenie i do trafienia do ambasady wykorzystają plan z przewodnika... ja natomiast ufałem polonusom i własnej intuicji...
do ambasady dojechałem tuż po pełnej godzinie (12tej lub 13tej), na miejscu był już Jakub (sic!), a na Ewę i Piotra czekaliśmy jeszcze z pół godziny...
były ciastka i woda gazowana, konsul się wpisał do książeczki-pałeczki, a potem pojechaliśmy z Andrzejem Morstinem na polską parafię do księdza Bogdana, umieściliśmy w jego kościele tabliczkę... muszę nadmienić, że Andrzej stanął na wysokości zadania i do ambasady przyjechał rowerem, towarzyszył więc nam jednośladem - było to dla niego wielkie wyzwanie! szacun!
dalej pojechaliśmy do domu Andrzeja i Zosi, którzy oddali nam do dyspozycji domek dla gości - serdeczne podziękowania za przyjęcie, było bardzo elegancko!
dzieciaki też świetne!
28 sierpnia!
kolejny dzień w Pretorii, Zosia wybrała się z nami na targ burski, a później Andrzej zawiózł nas do... ZOO, ciekawe przeżycie - poszedłem tam prawie wyłącznie dla likaonów, które "przegapiłem" w okolicach rezerwatu Hwange... no cóż, w pretoryjskim zoo też nie dane było mi się im przyjrzeć, bo akurat ich wybieg przechodził remont i jedyne egzemplarze, dwa strasznie zmęczone psy, drzemały wciąż w cieniu drzewa około 30 metrów od ogrodzenia...
petem jeszcze chwilka na "mieście" i znów trafiliśmy do rezydencji Zosi i Andrzeja - kolacja pożegnalna, jeszcze raz serdecznie dziękuję za przyjęcie
29 sierpnia - ostatni dzień rowerowy.
tego dnia już prawie nie pamiętam, ciąłem byle szybciej do Johannesurga gdzie mieliśmy się spotkać z ekipą Elizy Czyżewskiej - dojechaliśmy pierwszy raz zgodnie z planem, o 18tej stawiliśmy się w biurze firmy Safpol Travel, dom ten miał być dla nas ostatnim schronieniem w RPA;)
basen
wygodne łóżka
prysznic
ekstrawagancko!

długo posiedzieliśmy przy piwku
jutro przekażemy sprzęt i pałeczkę...

środa, 25 sierpnia 2010

Mokopane - Nylstroom


Coraz bardziej podoba mi się ten kraj, może wzbudzamy nieco mniejsze zainteresowanie, i w ogóle jakoś tak... jakby wszyscy się nas nieco obawiali... gdy jednak już ktoś nas zaczepi to same pozytywy z tego wynikają...
Dzisiejszy post miałem zatytułować: Z DROGI ZGARNIĘCI, ale to raczej była ulica... w ogóle całkiem porąbany mieliśmy dziś dzień;)
Zaczęło się od poszukiwania kafejki internetowej w Mokopane - pierwsza jaką odwiedziliśmy znajdowała się na poczcie, głównej. Zjechaliśmy się tam kilkanaście minut przed 8 rano, ja ostatni. Czekamy i czekam, ludzie jacyś też stoją przed wejściem, minęła 8, drzwi zamknięte, w środku krzątają się jacyś ludzie, ale nikt nie kwapi się otworzyć drzwi... w końcu dopatrzyłem się na drzwiach napisu, że w środy urząd jest czynny od 9tej... Pojechaliśmy do centrum handlowego i tam skorzystaliśmy z łącza... znów siedzieliśmy wcale nie krótko;)

Nie ma się co rozpisywać o samej drodze, trochę górek, fajny asfalcik, po drodze zatrzymał nas jakiś Bur, dostaliśmy po coli i po oczach, fleszem aparatu, którym zrobiono nam kilka zdjęć, choć może był to telefon;)

Po drodze, jakieś 30 km od Mokopane znajduje się misja katolicka prowadzona przez polskiego księdza... zajrzałem tam na chwilę, ale okazało się, że pojechał do Mokopane (uzupełniam ten wpis kilka tygodni od powrotu i ni w ząb nie mogę sobie przypomnieć jak miał na imię i jak nazywało się to miejsce...)

Znów dziś dość długo jechałem z Ewą, chłopakom strasznie się spieszy do domu...

Koniec dnia był całkowicie nieprzewidziany... po przejechaniu ponad 100 km dotarliśmy do miejscowości Nylstroom, nie chcieliśmy spać w motelu, więc wybraliśmy się za miasto, ale przed samą granicą miejscowości skręciliśmy w prawo, na jakieś osiedle, ujechaliśmy ze 300 metrów i zatrzymał się przy nas samochód... miła pani od słowa do słowa zaprosiła nas do swojego domu;) Naprawdę, gościnność Burów jest zniewalająca - dostaliśmy oddzielny pokój w ogromnym, bardzo bogatym domu, gospodarze są lekarzami, ona - fizykoterapeutką, on - dentystą. Gdy Pan Domu wrócił po około godzinie najpierw zjebał szanowną małżonkę, że nie dała nam nic porządnego do jedzenia, uprzejmie odmawialiśmy kolacji, zapewniając ją, że wystarczy nam gotowany makaron, sos i jakieś zupki chińskie... Potem Pani dostała zjebkę za to, że nie poczęstowała nas niczym do picia, dostaliśmy więc po piwie, a później jeszcze po rumie z kolą.
Dentysta okazał się być zapalonym myśliwym, zabrał nas do swej przychodni, gdzie pokazał trofea i zdjęcia z polowań i wypadów łowieckich na wieloryby i rekiny... Jakiś czas temu strzelał z synem do lwa, którego uśpili, zrobili operację na szczęce i wypuścili z powrotem do rezerwatu...

Niesamowici ludzie. Na rano umówili nas ze swoją znajomą dziennikarką, która przyjedzie zrobić z nami wywiad...

Kazika droga i nasza wyprawa zrobiły na nich wielkie wrażenie.

wtorek, 24 sierpnia 2010

SILOE - Mokopane, 24 sierpnia, wtorek

Dziś sobie trochę pojeździliśmy po szutrówkach i sporaśnych górkach;) a wszystko przez to, że "ktoś" zadecydował by po wyjeździe z bramy SILOE skręcić w prawo zamiast w lewo... Niestety chłopaki dali się dogonić dopiero po około 7 km, na jakimś szutrowym skrzyżowaniu, gdzie właściwie losowaliśmy w którą stronę mamy jechać... na szczęście dość szczęśliwie;)
Po kolejnych kilku kilometrach dojechaliśmy wreszcie do lepszej drogi, ale po dłuuuuuugim zjeździe oczywiście zaczął się dłuuugi podjazd;) Rewelacja. Potem znów zjazd i kolejny podjazd, a na koniec znów podjazd.
Nocleg znaleźliśmy około 10 km przed Mokopane, na tyłach jedynego sklepu jaki minęliśmy po drodze znajdowało się kilka domków letniskowych, prawdopodobnie przygotowanych dla turystów-kibiców, którzy gościli tu kilka tygodni temu... Cena... no cóż, 100 randów za domek... wyszło po około 10 pln od osoby... To pierwszy płacony nocleg od Lupane!!

Miałem ogromną ochotę na zimne piwko i coca-colę więc postanowiłem pojechać do miasta po zakupy, właścicielka stwierdziła, że to niedaleko, więc nie odpoczywając za dużo popędziłem... Piotrek z Jakubem losowali kto z nich będzie mi towarzyszył - wypadło na Kubę, który zrezygnował z dalszej jazdy po około 9 km i zawrócił do kwatery... niecałe 1,5 km dalej znalazłem kilka świetnie zaopatrzonych sklepów, zjadłem gorącą kiełbasę z frytkami i dobrze zaopatrzony wróciłem pod miasto;)

Jesteśmy coraz bliżej mety. Nawet mi się dziś nie chciało zatrzymywać aby zrobić jakieś zdjęcia...

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Polokwane - SILOE, 23 sierpnia, poniedziałek


Rano, choć to rzecz względna, powiesiliśmy tabliczkę na drzewie na terenie Katedry w Polokwane... później pobłąkaliśmy się chwilę po mieście w poszukiwaniu kafejki internetowej i ostatecznie wylądowaliśmy na ponad godzinę w centrum handlowym Sawanah, w tym samym, w którym oglądaliśmy mecz rugby... przed południem pognaliśmy do SILOE, dojechać mieliśmy najpóźniej na 15tą, ale nie było daleko... około 40 km...
Tylko, że po drodze znów złapałem paskudną gumą. Górki były, fajne górki, dużo przemiłych zjazdów, takich po 40-50 km na godzinę, z tym, że na jednym z takich zjazdów nagle zaczęło mną rzucać na lewo i prawo, rower całkiem niesterowny się stał, z prawej auta śmigały zaraz przy łokciu, pobocza prawie nie ma... gdy się zatrzymałem w dolince okazało się, że w tylnym kole powietrza jest tylko tyle, że beze mnie na siodle felga znajduje się kilka milimetrów nad asfaltem... 100 metrów przede mną z podobnym problemem borykał się kierowca ciężarówki załadowanej podwójnie niż wolno złomem, on nie mógł zrzucić towaru i zmienić koła, podwozie stykało się z tylną ośką... Jak to podnieść?
Do SILOE dojechałem po 14tej, reszta już zdążyła się rozgościć w pokojach jakie dostaliśmy od sióstr. Nocleg rewelacja!
Na mecz pognaliśmy wielkim autokarem, towarzystwo było wspaniałe, a mecz wygraliśmy!


zakochałem się w piosence, którą dzieciaki dla nas śpiewały...




niedziela, 22 sierpnia 2010

Lodge Marlothii - Polokwane, sobota i niedziela, 21-22 sierpnia

SOBOTA

Niecałe 70 km, które mieliśmy dziś do przejechania zleciało znów bardzo szybko... trasa dość jednostajna, przed miastem zaczęły się slamsowe osiedla domków z blachy falistej i malutkich domeczków murowanych, biednie to wyglądało, szczerze powiem, że duuużo biedniej niż podobne osiedla na obrzeżach Bulawayo. Wydawało mi się też, że osiedla te są mniej nam przyjazne...
Właściwie przez cały dzień jechaliśmy przodem razem z Ewą, po drodze minęliśmy Zwrotnik Koziorożca, ale go przegapiliśmy - dzień wcześniej Jakub wszystkim zakomunikował, że zwrotnik miniemy za Polokwane, więc nawet nie przyjrzałem się mapie;) Nieważne, to kolejny powód dla jakiego wrócę do Południowej Afryki
Polokwane to jedno z miast-organizatorów tegorocznych Mistrzostw Świata w piłce nożnej - do dziś widać, że kilka tygodni wcześniej odbywały się tu mecze grupowe, zewsząd atakują billboardy z logiem FIFA i hasłami zachwalającymi dobre przygotowanie gospodarzy do organizacji imprezy...
O 15tej byliśmy umówieni pod miejscową katedrą, jak się okazało znalezienie jej nie było wcale takie proste, bo pytani o drogę miejscowi, albo całkiem nas zlewali (!) albo nie byli pewni o który wielki kościół nam chodzi;)
Na spotkanie przyjechaliśmy z Ewą chwilę przed 15tą, chłopaków jeszcze nie było, jak się później okazało na długo zatrzymali się przy znaku oznaczającym Zwrotnik Koziorożca... Gdy wreszcie przyjechali, okazało się, że asystuje im miejscowa dziennikarka pracująca w tygodniku, Northern Review. Spotkanie było wcześniej zaaranżowane przez miłych Burów z Ewangeliny, których nomen omen spotkaliśmy z samego rana w Marlothii!! Około 15tej miał się też pod katedrą pojawić ktoś z miejscowej Polonii, ale się nie pojawił...
Od słowa do słowa... i znów mieliśmy świetny nocleg, tym razem w domu dziennikarki! trzymając się tuż za jej autem dotarliśmy na obrzeża miasta, na osiedle domków jednorodzinnych i strzeżonych rezydencji;) Dostaliśmy pokój i miejsce na podłodze, a Piotrek skorzystał z trawnika na tyłach domu gdzie rozbił się namiotem...
Postanowiliśmy skorzystać z zaproszenia męża Nelie, Nilsa, i pojechaliśmy wieczorem do restauracji na mecz rugby! Miejscowa drużyna grała z Nową Zelandią - mecz był na prawdę niesamowity choć oprócz Nilsa i mnie pozostali nie za bardzo orientowali się w przepisach tego widowiskowego sportu. Niemniej RPA przegrało mecz w ostatnich minutach... W knajpie byli właściwie sami biali - rugby w RPA jest "białym" sportem, soccer jest murzyński...
Jutro idziemy z samego rana na mszę w katedrze, może spotkamy jakiś Polaków...



NIEDZIELA

Na mszy nie spotkaliśmy żadnych Polaków, ale po ceremonii, jedna z pań przywitała nas polskim "dzień dobry". Podczas celebry, na samym końcu mszy, znów mieliśmy możliwość by w kilk aminut opowiedzieć o Kazimierzu Nowaku i jego podróży! I znów na ambonę wspiął się Piotrek, nasz dyżurny kościelny mówca;)
Bardzo chcieliśmy na terenie tego kościoła powiesić kolejną tabliczkę upamiętniającą Nowaka - udało nam się dogadać (chyba z biskupem) w tej sprawie i dostaliśmy zezwolenie na powieszenie jej na drzewie, tuż przy parafialnym cmentarzyku...
Nelie zaproponowała byśmy spędzili u nich jeszcze jeden dzień, nie odmówiliśmy, tym bardziej, że od osób z którymi rozmawialiśmy po mszy dowiedzieliśmy się, że 30 kilometrów na południe znajduje się ośrodek SILOE, ośrodek dla dzieci niewidomych, prowadzony przez polskie franciszkanki!!
Wybraliśmy się tam wieczorem, z Nilsem. Przyjęto nas gościnnie, choć siostry były na prawdę bardzo zaskoczone, mimo to okazało się, że nie dość, że znają projekt, to w dodatku, w Rwandzie ekipa Kongo Safiri gościła w podobnym ośrodku dla niedowidzących i niewidomych dzieci!!!!!
Na sam koniec wizyty, już po chóralnym występie wychowanków (!), okazało się, że w poniedziałek rozpoczynają się Mistrzostwa Świata w piłce nożnej osób niepełnosprawnych intelektualnie - po naprawdę bardzo krótkim zastanowieniu zdecydowaliśmy się na przyjazd tu jutro, na mecz pojedziemy razem z siostrami, wychowankami i przedstawicielami Ambasady Polskiej!! Jutro też zanocujemy tu! Takie to oto niedziela nam przyniosła niespodzianki!

sobota, 21 sierpnia 2010

piątek, 20 sierpnia 2010

Ewangelina - Marlothii, piątek, 20 sierpnia 2010 r.



O dzisiejszym dniu niewiele mi się chce pisać, generalnie całkiem jestem wkurwiony sytuacjami jakie dziś zaszły... Kulminacją było moje bliskie spotkanie trzeciego stopnia z ciężarówką, w konsekwencji czego zaliczyłem wywrotkę. Kilka obtarć i mnóstwo adrenaliny na ostatnie kilometry dzisiejszej drogi. Wkurzenie dopełniało to, że stało się to po zmroku, gdy goniłem pozostałych, w dodatku w momencie gdy tamci przystanęli jakieś 100 metrów przede mną – nawet nie zauważyli, że miałem wywrotkę. Zatrzymał się jakiś samochód jadący z przeciwka, pokrzyczeliśmy do siebie, że wszystko ok i w ogóle i pojechał...
Dzisiejszą noc spędzamy w Lodge Marlothii – całkiem za free, z polecenia naszych wczorajszych gospodarzy... Dostaliśmy do spania wielki, ekskluzywny namiot, z łóżkami, szafkami, pościelą, ubikacją i prysznicem... Piotrek zajmując dwa łóżka rozstawił swój namiot – nawet nie chce mi się zastanawiać dlaczego nie może się położyć jak człowiek w łóżku... Lodge mieści się na terenie wielkiego prywatnego rezerwatu – rano pod nasz wielki namiot mogą podchodzić zebry...
Wciąż nie mogę się otrząsnąć po dzisiejszym dniu – nie jest dobrze. W dodatku wszystko wokół mi przypomina, że niedługo wracam do Polski!

czwartek, 19 sierpnia 2010

szkoła gdzieś po drodze - Ewangelina, czwartek, 19 sierpnia 2010 r.szkoła


Od kilku tygodni, prawie od początku jazdy w Zimbabwe, jeżdżę z przymocowanymi do sakw kilkoma kolcami jeżozwierza – lubię je i oczywiście chciałbym zabrać do Polski. Kolce są przyczepione mocną gumą mocującą sakwę do bagażnika, już nie pamiętam co mnie podkusiło rano by je na chwilę zdjąć i położyć na kamieniu... Wracałem się po nie prawie 5 km, w sumie i tak dobrze, że tylko tyle;)

Wczoraj z Messiny skierowaliśmy się na wschód, nieco inną drogą niż tą którą podążał Kazik. Obecnie droga, którą jechał jest autostradą, a równoległa do niej szosa numer 101 bardzo ruchliwa i niebezpieczna, dlatego wybraliśmy nieco dłuższą, ale za to fajniejszą trasę do Polokwane (dawnego Pietersburga). Kolejny nocleg zaplanowaliśmy w miejscowości Ewangelina, z mapy wynika, że niecałe 100 od miejsca w którym nocowaliśmy, ale wyjechaliśmy na tyle wcześnie, że przed zmrokiem spokojnie powinniśmy być na miejscu.
Po drodze nie było żadnych innych miejscowości, a droga ciągnąca się wzdłuż ogrodzeń prywatnych rezerwatów dość monotonna. Oczywiście, tak jak do granicy wiało nam w nos, teraz nie zaszła żadna zmiana – wiało z boku i z przodu... Dziś przejeżdżaliśmy przez rejony znane z ogromnych baobabów, świetne widoki, szerokie doliny, droga często ciągnęła się powyżej buszu. Co dziwne busz, odmiennie od tego, który mijaliśmy Zimbabwe, był całkiem zielony, nie żółto-brązowy, ale nasycony zielenią, tylko trawy były jak i tam suche na wiór i w kolorze ochry... a przejechaliśmy tylko Limpopo...
Ewa z Jakubem jechali bardzo z przodu, ja z Piotrem zostaliśmy z tyłu, bo często zatrzymywaliśmy na sesje fotograficzne z baobabami, dolinami i dzikimi zwierzętami...
Przed 18tą, gdy dojeżdżaliśmy do miejsca gdzie powinna być Ewangelina, podjechał do nas samochód z Burem i Jakubem – dziś nocujemy pierwszą noc u Burów. Krystian kilka razy powtarzał nam byśmy w miarę możliwości korzystali z ich gościny, a na pewno się nie zawiedziemy.
Rodzina mieszkała na terenie Lodgy Ewangelina, miejscowości o tej nazwy nigdy tu nie było, a oznaczenie na mapie zawdzięcza temu, że kilkadziesiąt lat temu znajdował się tu posterunek pocztowy. Przemili ludzie udostępnili nam pod namioty wspaniale zadbaną trawkę, mogliśmy skorzystać z prysznica. Poczęstowano nas kolacją, piwem, a później Pani Domu zabrała nasze brudne ciuchy do prania... Zapewniła nas, że na rano będą suche.
Przy kolacji opowiedzieliśmy im oczywiście o Nowaku, o sztafecie... Bardzo ich to zainteresowało, pokazano nam starą książkę o dwóch Anglikach, którzy rowerami przejechali z Cape Town do Kairu, wyglądało na to, że była to ulubiona książka Pani Domu!
Do końca wieczoru telefonicznie załatwiła nam: nocleg na kolejną noc i spotkanie z dziennikarką w Polokwane... Niesamowici ludzie, ale i pewnie i my im wydawaliśmy się całkiem niesamowici – zasuwamy sobie rowerkami po Afryce, z białą kobietą, bez supportu, zdani wyłącznie na siebie oraz na dobre lub złe gesty ze strony spotykanych ludzi. Oni po prostu nie mogli nas tak zostawić!
Ja już czuję się trochę jak czuje się kierowca autobusu po całym dniu roboty – zjazd do zajezdni coraz bliżej, jedzie się przyjemniej, na większym luzie, z bagażem doświadczeń, czuję się trochę jak wilk morski, stary wyjadacz – pewne rzeczy są już dla mnie tak oczywiste, że zdziwienie na twarzach spotykanych ludzi na nasze opowieści traktuję jak coś zwykłego i naturalnego... Heh, szkoda, że koniec naszej drogi jest bliski... Zaczął się już dla nas etap „z górki”, „ku końcowi”, odliczamy już ostatnie noclegi w Afryce...

środa, 18 sierpnia 2010

Musina – szkoła gdzieś po drodze, środa, 18 sierpnia 2010 r.

Dziś ujechaliśmy 30 km, bo wyjechaliśmy z Musiny około 14tej! Pół dnia spędziliśmy w kafejce internetowej... Co za przyjemność gdy łącze jest szybkie i duże pliki są po prostu wciągane przez sieć...
Z noclegowni diamenciarzy wyprowadziliśmy się przykładnie kilka minut przed 6tą... śniadanie zjedliśmy na jakimś skwerku, przy baobabie. Wzbudzaliśmy nieliche zainteresowanie miejscowych – niektóre auta przejeżdżały obok nas po kilka razy... Ale jakoś inaczej byliśmy traktowani, niby z zainteresowaniem i przyjazną ciekawością, ale coś całkiem innego czuliśmy gdy miejscowi dopytywali się skąd my i dlaczego... Pierwszą znaczącą zmianą po przekroczeniu granicy było to, że czarnoskórzy mieszkańcy RPA nie zwracali się do nas tak otwarcie i bezpośrednio jak Zimbabweńczycy, czuło się pewien dystans do białych brudasów jadących na rowerach przez Afrykę... W Mussinie po raz pierwszy odczułem bezpośrednio skierowaną wrogość - czy może bardziej – niechęć, spotkani na ulicy nastoletni murzyni jawnie i bez najmniejszych oporów artykułowali swoje niezadowolenie, że mnie widzą... No nic, może nie będzie tak, źle;)
Natomiast śmieszna sprawa z miejscowymi białymi, bo mężczyźni wyglądają jak Polacy, prawie wszyscy mają przystrzyżone na polską modę wąsy... Wieczorem poszliśmy do restauracji, bo było to jedyne miejsce w którym można było nabyć piwo – kilka stolików obok siedziało kilku mężczyzn, byli na tyle daleko, że nie było słychać o czym rozmawiają, ale byłem prawie na 100% pewien, że są to Polacy, po prostu wyglądali na naszych rodaków... Okazało się oczywiście, że to Burowie...
Zatrzymaliśmy się po około godzinie jazdy w pierwszym możliwym miejscu, czyli na terenie szkoły, można byłoby powiedzieć, że tradycyjnie. Słońce jeszcze nie zaszło. Obok mieszkała kilkuosobowa rodzina, były też dzieci, które zwróciły naszą uwagę tym, że prawie cały czas zajmowały się sobą, a my nie byliśmy dla nich tak wielką atrakcją jak dla dzieci Zimbabweńskich – można powiedzieć, że dzieciaki były grzecznie zaciekawione, ale całkiem nie natarczywe czy namolne...

wtorek, 17 sierpnia 2010

Mazunga - Musina, wtorek, 17 sierpnia 2010 r.

Przed startem w stronę granicy odbyliśmy krótką sesję zdjęciową z pracownikami, którzy nas gościli w swym „campie”. Zdjęcia były robione ich komórkami...
Przestałem robić notatki, nie mam na nie czasu... Zaczęła się porządna jazda, a po jeździe jest niewiele czasu, na cokolwiek... Po godzinie jazdy dzwoniło do nas Radio Szczecin – Piotr został bardzo z tyłu. W Beitbridge, niektórzy z nas zdecydowali się na ostatnią zimbabweńską sadzę z czymś co miało być mięsem bawolim... Na granicy nie udało nam się powiesić tabliczki, została nam jedna tabliczka z ndebele. Przejeżdżając przez most graniczny nad Limpopo udało nam się jeszcze po zimbabweńskiej stronie rzeki zobaczyć hipopotama.
Po stronie RPA zastaliśmy całkiem inny świat, sprzątaczki miały nowe buty, w ubikacji była ciepła woda i ręczniki papierowe, a jeden ze strażników granicznych czytał o nas w Bulawayo Chronicle!!
Do Mesiiny dojechaliśmy prawie przed zachodem słońca, odwiedziliśmy pierwszy napotkany supermarket, tak dla nasycenia oczu pełnymi półkami.
Z noclegiem w Messinie był duży problem, bo najpierw w ogóle nie mogliśmy znaleźć parafii, na którą namiary dał nam o. Krystian, a gdy już ją znaleźliśmy to nie mogliśmy się dokrzyczeć i dopukać do środka. Spaliśmy w końcu w namiotach na terenie kampu kopalni diamentów, warunkiem spędzenia tam nocy było wyprowadzenie się przed 6 rano, czyli przed zmianą zmiany, bo generalnie nocleg był nieco nielegalny...

Do dziś przejechałem 1132 km w tym, 388 km na Hahannie;)

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

West Nicholson - Mazunga, poniedziałek, 16 sierpnia 2010 r.

West Nicholson - Mazunga, poniedziałek, 16 sierpnia 2010 r.
Za około 170 km pożegnamy Zimbabwe... Gdyby się uprzeć to w Messinie moglibyśmy być już dziś – tym bardziej, że spod hotelu ruszyliśmy chwilę po 7 rano... ale, decyzją większości, bez porządnego śniadania. Plan był taki by zatrzymać się przy najbliższym sklepie, nabyć jakieś produkty śniadaniowe i zjeść grzany posiłek, z tym, że pod rzeczonym sklepem okazało się, że sprzęt do grzania będzie odpalany „gdzieś” dalej, za wioską. Pojechaliśmy więc jeszcze prawie 10 km i dopiero zatrzymaliśmy z obozem śniadaniowym – nie ukrywam, że jak dla mnie strasznie bez sensu, bo co z tego iż ruszyliśmy wcześnie rano skoro, na śniadanie za miastem, zmarnowaliśmy prawie 2h;) W dodatku stanęliśmy kilka metrów od drogi, obok przeładowni bydła, generalnie w krzaczorach prawie, i oczywiście wjechałem w jakiś kolec... kolejne minuty na łatanie dętki.
W dodatku zaczęło wiać i w ciągu dnia było nieprzyjemnie chłodno, o wieczorze i nocy nie wspominając... Wiało oczywiście klasycznie, w twarz, więc w sumie nawet to, że zjechaliśmy o 300 metrów nie wpłynęło znacząco na polepszenie komfortu jazdy.
Mimo to jechało mi się dość dobrze i nie miałem chęci na dłuższe postoje, w przeciwieństwie do reszty ekipy;) Dziś spałem o prawie godzinę krócej, ale po 13tej przejechałem tyle co wczoraj do 11tej...
Jakieś 30 minut przed zachodem słońca dojechałem do małego sklepu w m. Mazunga – w sklepie była głównie Coca-Cola i fasola, obok robotnicy rozkuwali skałę by, bezpiecznie pod powierzchnią, umieścić światłowody – podobne prace trwały na całej trasie od Bulawayo (takie same kable widzieliśmy też jadąc do Plumtree i w stronę Matopos) – szybki internet z RPA powinien śmigać już w przyszłym roku;). Ekipy nie było i nie było, już nawet pomyślałem, że będę musiał sam się gdzieś rozbijać z namiotem, zagadałem więc z robotnikami, którzy, jak się okazało, noc spędzają pod gołym niebem obok wykopów... Gdy wreszcie na horyzoncie pojawiły się dwa rowery było już chwilę po zachodzie słońca – rowerzyści zatrzymali się jednak jakieś 300 metrów niżej, w dolince, stali tak aż całkiem się ściemniło, nie było też trzeciego roweru – podjechałem zaniepokojony i okazało się, że Jakub właśnie skończył wyplątywać się z kaktusa, którego koniecznie chciał jeszcze dziś sfotografować, pojawił się też wreszcie Piotr. Jechali tak długo, bo oprócz uruchomienia MSRa do odgrzania fasoli pod jakimś sklepem, zatrzymali się też na dłuższą sesję fotograficzną obok przepięknego baobabu...
Obóz rozbiliśmy obok robotników, którzy do późna katowali swoje komórki słuchając nieskomplikowanej miejscowej muzyki... Jutro RPA!

niedziela, 15 sierpnia 2010

Bulawayo – West Nicholson, niedziela, 15 sierpnia 2010 r.


W niedzielę o poranku Krystian odprawia dwa nabożeństwa, o 7:30 dla dzieci i godzinę później dla dorosłych – bardzo chciałem ruszyć na tyle wcześnie by móc pożegnać się z miejscowymi dzieciakami. Zaspałem jednak, a i przy śniadaniu trochę za długo siedziałem, dlatego wyjechałem dopiero przed 8:00.
Ekipa nocowała 55 km od parafii, w gościnie u drużyny krykietowej w Esigodini. Miałem więc dziś do przejechania kilkadziesiąt kilometrów ekstra!
O 11tej zatrzymałem się na drugie śniadanie na 60tym kilometrze i wysłałem smsa do Piotra z nadzieją, że jeszcze nie wyjechali;) Po kolejnych 80 kilometrach zatrzymałem się na dłużej w miejscowości Gwanda, dostałem wreszcie wiadomość od ekipy, wyjechali z Gwandy o 16tej, godzinę przede mną – nie było źle, choć miałem nadzieję, że jednak nie pojadą dziś dalej. Przejechali jeszcze prawie 40 kilometrów i zatrzymali się w starym hotelu, kilka kilometrów przed West Nicholson. Rozbili się jednak w namiotach;)
Dojechałem do nich chwilę przed 20tą – 180 kilometrów od startu, czystej jazdy miałem prawie 10 i pół godziny, plus 1,5h postojów. Jechało się wyśmienicie, w niedzielę ruch w stronę granicy był znikomy, lekki wiaterek, pogoda do jazdy świetna. No i z górki! Zjechałem prawie 400 metrów...
Nie ma co pisać – było fajnie;)