sobota, 31 lipca 2010

Malindi – Camp Selous, sobota, 31 lipca 2010 r.







Noc była b. ciekawa – najpierw odwiedził nas zwierz jakiś, strasznie hałasował w pomieszczeniu z rowerami. Zaczął od wylizania puszki po fasoli, później zlokalizował zgubioną przez Piotra zupkę chińską i zjadł makaron, wraz z ostrą przyprawą – było mu mało więc dobrał się też do opon. Przepędziłem go w końcu, ale z nie mogłem usnąć. W środku nocy przyjechał pociąg, zatrzymał się na stacyjce i zostawił ludzi – słyszeliśmy głosy i kroki w pobliżu naszego baraku, na szczęście nie zlokalizowali nas – byłoby pewnie niezłe zamieszanie...
Dzień zaczęliśmy od łatania dętek... Jakby znalazł sprawny kran z wodą, zjedliśmy śniadanie. Gdy wreszcie zebraliśmy się w komplecie na torach rozpoczęła się gorąca, choć krótka dyskusja dokąd jechać. Czy wrócić do bramy wjazdowej do rezerwatu i asfaltem pojechać do głównej drogi i dalej do m. Gwaai River. Czy może ciąć dalej torami do stacyjki Kennedy i stamtąd skierować się drogą do Gwaai River... Ostatecznie Jakub podjął męską decyzję i postanowił zawrócić. My z Piotrem stwierdziliśmy, że nie lubimy wracać po własnych śladach i skierowaliśmy się na wchód, by próbować znaleźć w Kennedym drogę prowadzącą do głównej szosy.
O tym fragmencie naszej drogi nie chciałem się za bardzo rozpisywać, ale nie da się tego opowiedzieć w dwóch zdaniach...
Drogę z Malindi do Kennedy'ego na pewno przemierzył Nowak, odcinek który przejechaliśmy wczoraj z resztą także, a także ten fragment wzdłuż torów od Dete... Z tym, że z Dete obecnie prowadzi asfalt, a dalej do Mailindi to „tylko” 11 kilometrów...
Dziś mieliśmy przed sobą ponad 20 km prostego jak drut szlaku wzdłuż linii kolejowej oraz 32 kilometry, niewiadomej jakości drogą do Gwaai River. Nowak nocował w Mailindi, a kolejną noc spędził w opuszczonej chacie około stacyjki INTUNDHLA, jakieś 15-20 km od Kennedy'ego.
Ruszyliśmy przed 11tą, po niecałym kilometrze skończyła się utwardzona droga obok torów, zaczął się piach, weszliśmy więc na nasyp i po 2-3 km (jadąc ślimaczym tempem) złapaliśmy po kilka „kapeluszy”. Dojechaliśmy do jakiejś przepompowni wody – jedynego cywilizowanego miejsca od bramy rezerwatu – za namową dwójki pracowników „przenieśliśmy” się z powrotem na szlak wzdłuż torów. Szybkie łatanie dętek i po 500 metrach zaczął się znów piach. Tym razem postanowiliśmy wrócić na tory i dalej już pieszo przemieszczać się w stronę horyzontu. Musieliśmy pchać rowery po podkładach, bo to było najbezpieczniejsze dla naszych opon, wszędzie w koło czyhały na nas całe kolonie „kapeluszy”. Na drodze stawały nam żyrafy, słonie i jakieś antylopy... około 3-4 km przed Kennedy'm zrobiło się całkiem ciemno. I straszno! Wzrok płatał nam figle – co rusz widzieliśmy na skraju buszu hieny, lwy i inne zwierzęta... słuch jednak był bardziej ostry – co chwila dochodziły nas niepokojące odgłosy z buszu. Adrenalina pozwalała śmiało pchać rowery do przodu. Natrafiliśmy na przejazd kolejowy...
Pierwotny plan zakładał, że na przejeździe zrobimy sobie dłuższą przerwę i podgrzejemy sobie jakieś porządniejsze jedzenie, ile można jechać na śniadaniu i ciastkach? Wokoło było już całkiem ciemno, a nam wciąż pozostawało ponad 30 km do najbliższej osady... co rusz pomruki i wycia. Nawet nie wspomnieliśmy o jedzeniu, szukając czołówki, tuż za moimi plecami ryknął lew i w taki oto sposób nasze baterie zostały natychmiast naładowane – kolejne 5 km przebyliśmy prawie bez zatrzymywania. Droga była straszna! Ciemno, piach, męcząco, zimno, ale chłodu nie czuliśmy, parliśmy do przodu – jadąc i pchając rowery. Co kilkadziesiąt metrów Piotrek używał swojej trąbki rowerowej (mówi o niej miniwuwuleza) – profilaktycznie trąbił dla odstraszenia dzikich zwierząt!
Podczas tego dnia bardzo wyraźnie czuliśmy jak nieprawdopodobnie trudną drogę miał Kazimierz Nowak, bo piachu było tyle samo, rower nie mniej ciężki, dzikich zwierząt na pewno nie mniej, a Nowak przecież był sam, przemęczony, zdany na samego siebie i na łaskę i niełaskę spotykanych ludzi. My mamy wspaniałe rowery, sprawdzony ekwipunek, mijamy studnie, możemy sobie zagotować strawę bez potrzeby rozpalania ogniska. Te dni będę pamiętał bardzo długo.
Mniej więcej po 10 kilometrach natrafiliśmy na całkiem wypalony, jeszcze tlący się, busz. Oczy łzawiły od dymu, cisza grobowa, żadnego życia w promieniu kilku kilometrów, przynajmniej mieliśmy pewność, że nic na nas z lasu nie wyskoczy! Kolejne kilometry, piach i pchanie, sił coraz mniej. Wreszcie z przeciwka nadjechał traktor z przyczepą wypełnioną ludźmi. Kierowca z niedowierzaniem słuchał skąd przybywamy i dokąd zmierzamy. Polecił nam za 10 km skręcić w prawo do Campu – jak się później okazało prowadzi go jego siostrzeniec. Na koniec przypomniał nam, że droga jest b. niebezpieczna i dał nam po wizytówce.
Po niecałych 10 kilometrach zobaczyliśmy światła na wzgórzu przed nami, za jakiś czas skręciliśmy do zabudowań – siły wróciły. Przywitał nas zszokowany pracownik, po chwili przyszedł „szef” - opowiedzieliśmy mu, że od lwów odganialiśmy się miniwuwuzelą, że jedziemy z Malindi, i że godzinę temu spotkaliśmy miłych ludzi, którzy skierowali nas tu – okazaliśmy się wizytówkami. Poprosiliśmy o wskazanie miejsca gdzie moglibyśmy rozbić namioty, a on na to, że da nam pokój... Zaprowadzili nas do pięknej chaty, z łóżkami, wanną i prysznicem, ubikacją i prądem... W Camp Selous ugoszczono nas za darmo! Położyliśmy się po północy – telefony reszty ekipy nie odpowiadały. Jeden z pracowników twierdził, że dziś widział w Gwaai River dwie białe dziewczyny na rowerach, Jakuba nie widział.
Pchając i jadąc przebyliśmy dziś ponad 40 kilometrów.

piątek, 30 lipca 2010

Guvulala – Main Camp - Malindi, piątek, 30 lipca 2010 r.








Rano były słonie... ale tylko Yoyoi i Piotr je widzieli, przez chwilę, bo spłoszyły je nasze pokasływania i poranne odgłosy, głównie przekleństwa w związku z zaistniałą sytuacją atmosferyczną. W nocy było bardzo zimno, ale na szczęście mrówki nie dały nam się we znaki, chyba po prostu i im było nieco za zimno. Po kanapkowym śniadaniu wsiedliśmy do samochodu i wolno ruszyliśmy na „poranne safari”. Było może 10 stopni Celsjusza, słońce bardzo nisko, wszyscy znów niemiłosiernie zmarzliśmy... w dodatku po godzinie jazdy dostrzegliśmy gdzieś na horyzoncie ze trzy żyrafy, zero słoni, kilka stad gazeli i trzy guźce, płoche jak sarenki. Totalnie bezsensowne wydane pieniądze.
W Main Campie zjedliśmy „lepsze” śniadanie i około 10tej byliśmy prawie gotowi do dalszej drogi, już na rowerach, które przechowaliśmy w jednym z domków kempingowych. Dziewczyny znów (sic!) POJECHAŁY PIERWSZE, do skrzyżowania z główną drogą do Bulawayo.
A my odnotowaliśmy po 2 kilometrach pierwszą awarię – złapałem gumę w dętce, którą Piotr zmieniał jeszcze w VicFalls – obręcz nie posiadała żadnego zabezpieczenia, goły metal bezpośrednio stykał się z dętką, całkiem przetartą dętką. Ze 20 minut nalepiałem taśmę zabezpieczającą wewnątrz obręczy, potem pompowałem – to był początek moich przygód z łataniem dętek...

Tuż za bramą parkową, za szlabanem, zatrzymaliśmy się by w skupieniu rozważyć możliwość pojechania na „Nowaka” wzdłuż torów do Malindi, stacyjki, która była nocnym schronieniem dla Kazika 80 lat temu. Wydało nam się, że 11 kilometrów jakie wskazywał „drogowskaz” to nic wielkiego – zastanawialiśmy się krótkie kilka minut, dziewczyny znów gdzieś daleko, my bez zasięgu GSM. Tniemy!
Początek drogi był dość obiecujący, niecały kilometr fajnej drogi – potem już tylko piach i piach , przenieśliśmy się więc na nasyp wzdłuż torów, którym to z lewej lub prawej cięliśmy jakieś 10 kilosów... 3 km przed Malindi i jakieś 60 minut przed zmrokiem cała nasza trójka, więc łącznie 8 kół, wjechaliśmy w dziwne owoce pnączy rosnących wokół torów – ochrzciliśmy je: kapelusze. Tak więc kapelusze wbijały się dwoma kolcami w opony, całymi stadami. Zanim zorientowaliśmy się skąd się biorą kapelusze udało nam się nimi kilka razy naszpikować nimi opony... Najpierw winą obarczaliśmy słonie, a właściwie ich kupy, których mijaliśmy dziesiątki – stwierdziliśmy, że słonie żywią się jakimiś owocami, które mają właśnie kapeluszowate „pestki”. Dopiero następnego dnia zlokalizowaliśmy naturalne środowisko największych wrogów opon rowerowych naszego etapu.
Piotr uporał się najszybciej ze swoimi dziurami i popędził w stronę ciemniejącego horyzontu, szukać odpowiedniego miejsca na nocleg. Gdy Jakub uporał się ze swoimi kołami było już prawie całkiem ciemno. Z czołówką na głowie ruszyłem pierwszy, szczęśliwie nie natrafiliśmy na kolejne kapelusze, wpadłem jednak na sakwę zgubioną przez Piotra! Musiał dobrze naciskać! Wkrótce zaczęło się do nas zbliżać z przeciwka światełko – to Piotr szukający sakwy. Rower zostawił przy jakiś blaszanych barakach – to będzie nasze schronienie na dzisiejszą noc. Wokół żywej duszy, żadnego ogniska, światła latarni. Nic.
Baraków było kilka, w jednym z nich rozbiliśmy namioty i ustawiliśmy rowery. Po szybkiej kolacji położyliśmy się spać – całkiem nas zajechał dzisiejszy dzień!

czwartek, 29 lipca 2010

Dete – Main Camp - Guvalala, czwartek, 29 lipca 2010 r.



O 6:30 mieliśmy iść na mszę celebrowaną przez naszego gospodarza – nie daliśmy jednak sobie rady ze wstaniem tak wcześnie, choć próby podejmowaliśmy. Dwukrotnie. Gdyby nam się udało to byłoby to chyba najważniejsze wydarzenie w miejscowej parafii od dłuższego czasu... Poranna msza jest odprawiana głównie dla tutejszego zgromadzenia sióstr zakonnych – podczas śniadania mieliśmy okazję poznać dwie z nich. Uwagę naszą zwróciło to, że tak jak proboszcz tak i siostra przełożona była solidnych rozmiarów, by nie powiedzieć otyła... Owa siostra i ksiądz byli pierwszymi grubymi Zimbabweńczykami jakich widziałem.

Zebraliśmy się znów późno – do miejsca gdzie dojechały dziewczyny mieliśmy około 20 km, asfaltem. HAHANNA sprawia mi coraz mniej przyjemności. Przerzutki działają lub nie, hamulce co jakiś czas trzymają, rozciągnięty łańcuch przeskakuje gdy tylko mocniej wciskam pedały, brak gumy na rączkach powoduje otarcia dłoni. Generalnie: masakra...




Do Main Campu dotarliśmy dopiero około 13tej – kwatera główna Rezerwatu Hwange znajduje się około 7 km od strzeżonego szlabanu, dalej można wjeżdżać już tylko samochodami – po tej części rezerwatu mogą poruszać się tylko uczestnicy sztafety Afryka Nowaka;)

Ewa i Aga dotarły tu wczoraj, przez większość drogi nie miały zasięgu GSM, nie mogłu więc nam napisać, że nie jada przez Dete, ale nieco prostszą drogą bezpośrednio do Main Campu – dostały tylko jednego esemesa, w którym pisałem, że mamy problem z przyczepką – bały się, że droga z DETE będzie szutrowa... eh

Przekroczenie bramy rezerwatu kosztowało 20$, chyba, że zaraz byśmy zawrócili. Wszyscy oprócz mnie upierali się by za 70$ pojechać na noc do rezerwatu. Całkowity absurd! Nie wiem skąd u nich to przekonanie, że nocleg na platformie obserwacyjnej i poranne safari będą wartym zapamiętania przeżyciem...

Wyjechaliśmy około 16:30 – w stronę zachodzącego słońca. Spotkaliśmy kilka żyraf, ze dwa słonie i w oddali widzieliśmy uszy hipopotama wystające z oczka wodnego, natknęliśmy się też na jakieś antylopy...aaa, no i jeszcze były zebry... i jeszcze takie fajne ptaki z wielkimi dziobami... ale światło było już tak słabe, że zdjęć się nie dało robić. Mieliśmy jeszcze nadzieję, że obok platformy spotkamy obiecane słonie przy wodopoju. Dojechaliśmy totalnie przemarznięci – auto na safari posiada kabinę kierowcy oraz dwa rzędy zagąbkowanych siedzeń na „pace”, bez dachu... Było może 10 stopni, ale my czuliśmy się jakby było nieco ponad zero... Na nocleg w buszu wybrała się z nami, poznana przez dziewczyny, Japonka! Gdy wyskoczyliśmy z samochodu wydała nam się jeszcze mniejsza niż w rzeczywistości – jakby chłód ją jeszcze dodatkowo skurczył!
Kierowca pojechał po drewno na ognisko, my w tym czasie zaczęliśmy po raz pierwszy okazywać niezadowolenie z miejsca, w którym przyjdzie nam spędzić zimną noc – podłoga i poręcze platformy były zajęte przez miliony mrówek... W ciemnościach słonie tylko słyszeliśmy, czasem zamajaczył duży cień – księżyc wzejdzie za około 2-3h, mimo, że do słoni mieliśmy niecałe 40 metrów nic nie było widać... No nic... może rano;)
Zjedliśmy odgrzany ryż z kurczakiem, posłuchaliśmy jak Japonka gra na zimbabweńskim instrumencie o nazwie MBIRA. Tak naprawdę przyjechała do Zimbabwe z powodu tego instrumentu – w JPN uczy się na nim grać u Zimbabweńczyka, ma też swój zespół: ROVAMBIRA.
Zebraliśmy się do spania około 23, czeka nas 7 godzin „snu”. Jest zimno, potwornie zimno, wszędzie wokół mrówki, nie mam pewności czy nie wejdą jednak do namiotów... Położyłem się spać we wszystkim co miałem ze sobą, zostawienie w RP cieplejszego śpiwora nie było najmądrzejsze...

środa, 28 lipca 2010

Hwange- Dete, środa, 28 lipca 2010 r.



Trzeci dzień z rzędu będę spał w łóżku! 70 km do Dete zrobione, górki porządniejsze się zaczęły. Startowaliśmy z niecałych 750 metrów, a jesteśmy na ponad 1100. Teren pagórkowaty, konsekwentnie wznoszący się w stronę celu naszej dzisiejszej jazdy. Zagrody murzyńskie z lewej, z prawej, ogromne baobaby, tylko dzikich zwierząt brakuje;)
Dziś znów się rozdzieliliśmy – dziewczyny pojechały ze dwie godziny wcześniej twierdząc, że i tak je dogonimy, a one nie mogą patrzeć jak pakujemy. Bardzo źle, że im pozwoliliśmy – w sumie droga prosta, na pięćdziesiątym kilometrze skrzyżowanie głównej drogi VF-Bulawayo z także asfaltowym duktem do Dete, jednakże trasa nie była krótka i wydarzyć się mogło wiele... zaczęło się kilkaset metrów od Don Bosco, szybka poprawka osakwowania przyczepki, potem drugi raz, kolejne dziesiątki minut uciekały, i dziewczyny też.
Gdy dojechaliśmy do skrzyżowania minęła 16:30, dziewczyn nie było, a niepokojące było także to, że kilka osób twierdziło, że nie skręciły w prawo do Dete, ale pojechały prosto! No, ale nic to, umówiliśmy się w Dete, musieliśmy tam jechać, nie zawsze można wierzyć w to co mówią miejscowi. Podjazdy nieco złagodniały, ale i tak dojechaliśmy tuż przed 18tą – dziewczyn tu nie widziano! Strasznie byliśmy wkurzeni, że tak pędziliśmy, bo skoro pojechały sobie gdzieś indziej to niepotrzebnie gnaliśmy, mogliśmy się zatrzymać w jednej z mijanych zagród murzyńskich. Znów bardzo szybko zrobiło się ciemno – niebo zachmurzone, gwiazdy i księżyc świeciły gdzieś tam wysoko, ale nie nam. Dojechaliśmy do torów, po lewej stacja kolejowa, może tam się przenocujemy? O kawałek trawy pod namioty spytaliśmy jeszcze w miejscowym „zajeździe”, 10$ od osoby! Wyśmialiśmy człowieka i wróciliśmy do początku osady, do katolickiego kościółka. Parafia oświetlona, wewnątrz słychać domowe odgłosy, ale mimo kilku minut krzyczenia i hałasowania nikt do nas nie wyszedł. Jakub przeskoczył ogrodzenie, zastukał w okno – wreszcie pojawiła się postać w oknie, a później w drzwiach. Ksiądz najpierw nieśmiało przysłuchiwał się naszej historii, po chwili otworzył bramę i zaprosił nas na teren parafii – chcieliśmy tylko gdzieś bezpiecznie móc rozłożyć namioty, on jednak zaproponował nam wolny pokój z dwoma łóżkami. Nie odmówiliśmy! Piotr spał na podłodze. Rowery wewnątrz. Umyliśmy się nieco, a nasz czarnoskóry gospodarz i adept duszpasterstwa ugościli nas skromną kolacją. Wpierw krótka modlitwa, potem sadza, kawałek kości z odrobiną mięsa i sosem, podgrzana fasola z puszki, sok... skromnie, bardzo skromnie – ale jak dla nas i tak była to uczta!
Przed zaśnięciem pozwoliliśmy sobie jeszcze na chwilę przekazanie nowakowej historii proboszczowi, zadzwoniliśmy też z z tel satelitarnego do Ewy – siedzą bezpieczne na Kempingu w Main Camp, one przynajmniej są w zasięgu GSM. Spotkamy się jutro rano...

wtorek, 27 lipca 2010

Hwange, „Dzień spawacza”, wtorek, 27 lipca 2010 r.





Na pewno się tu ogolę!
Rano poszliśmy na apel poranny, przed rozpoczęciem nauki uczniowie stają w rządkach przed wejściem, 15 minut gadki od przełożonych, a dziś połowa to „nowakowa” indoktrynacja. Zwiedziliśmy szkołę, oprowadzała nas Benia – zaczęła od swojego królestwa, biblioteki, potem zobaczyliśmy przyzwoicie wyposażoną salę komputerową, szwalnię, dużą aulę i ogromny, zadaszony plac ze sceną – na specjalne imprezy i okoliczności, np. na wesela...
Don Bosco Technical College w Hwange edukuje prawie setkę uczniów, którzy pobierają naukę w trzech kursach: informatycznym, krawieckim i budowlanym. Kursy są dwuletnie, płatne, choć jeśli uczeń nie ma na czesne może przychodzić w soboty i pracować na rzecz misji. Szkołę prowadzi o. Tresford Chota, Zambijczyk, rektor i opiekun dwóch parafii, pomagają mu Czech – br. Franciszek oraz jeszcze jeden Zambijczyk br. Muza. Do połowy sierpnia w Don Bosco pracować będą polscy wolontariusze, Benia, która zajmuje się szkołą i oratorium, Danusia, która realizuje projekt adopcji na odległość dzieci z HIV, prowadzi też oratorium, Piotr buduje ze „swoimi” chłopakami co tylko się da i na co da kasę br. Franciszek (szpital, nowe klasy...). Sporo zdjęć z misji salezjańskiej można oglądnąć tu: http://picasaweb.gmail.com/danus.ziel
Danusia mówi: Hwange jest piękne, a nasze dzieci są najmądrzejsze. Cała trójka jest tu od sierpnia zeszłego roku – masa pracy, masa czasu i wiele dobrego!
Kombinowaliśmy aby jutro o świcie pojechać salezjańskim autem do rezerwatu Hwange, ale w końcu nic z tego nie wyszło.
Po 13tej, Maestro, najbystrzejszy z bystrych „chłopaków” Piotra zespawał nam przyczepkę, trochę krzywo, ale „się kręci”!
Na wieczór dziewczyny przygotowały ciasto bananowo-orzechowe i odświętną kolację – całkiem niesamowity wieczór. Siedzieliśmy chyba północy, mimo, że Danusia z Piotrem przed 5 ruszali po duże zakupy do Bulawayo... Dziś poznałem naprawdę wspaniałych ludzi, oddanych swej pracy, zaangażowanych i pełnych energii do pomagania innym. Mam nadzieję, że uda nam się spotkać po powrocie do RP!

Jutro rano wsiadamy na rowery i kierujemy się w stronę Dete, miejscowości, którą odwiedził Nowak – docelowo chcielibyśmy jednak odwiedzić Rezerwat Wankie, ale może nam się nie udać wjechać tam rowerami, choć może kawałek za bramę do Main Campu nas przepuszczą, zobaczymy jutro.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Lubangwe - Hwange, poniedziałek, 26 lipca 2010 r.

Ostatnią noc spędziliśmy w domu nauczycieli, mąż pracuje w szkole w Matetsi, żona w miejscowej szkole. Do pracy wyszli chwilę po 7 rano – my tuż później zjedliśmy chińskie zalewajki, sklarowaliśmy rowery i czekaliśmy aż ktoś po nas przyjdzie i zaprowadzi do szkoły. Chwilę po 10tej pojawił się nauczyciel (sąsiad ;)).


W szkole dziatwa przyjęła nas owacyjnie, było naprawdę bardzo przyjemnie! Dzieci słuchały opowieści o Nowaku, o sztafecie – cierpliwie i z zainteresowaniem... Na koniec „wbiliśmy” w ich zeszyty wyprawową pieczątkę i odbyliśmy bardzo hałaśliwą sesję fotograficzną. Pojechali!

Nie dalej jak 3 kilometry od dzisiejszego startu, Ewa przypomniała sobie, że chciałaby pobić rekord w ilości dziur w dętkach...Tym razem koło naprawił Piotr. 10 km dalej przetarły się szybkozłączki trzymające w kupie przyczepkę... Woda pitna miała smak ogniska. I znów pojechali!
Kolejne kilometry pokonywaliśmy prawie bez przystanków, kilka przed miastem zatrzymaliśmy się na chwilę przy sklepie z coca-colą i chmarą dzieciaków wracających ze szkoły, totalne oblężenie!
Zlokalizowaliśmy jakiś kościół i skierowano nas kilka kilometrów za miasto, przy drodze do Bulawayo znajduje się to czego szukaliśmy – salezjański ośrodek Don Bosco. Jeszcze szybkie zakupy po drodze – sklepy tu zamykają około 18tej, jest to pewnie spowodowane częstymi przerwami w dostawie prądu – gdyby po zmroku nagle zgasło w sklepie światło, to ledwo zapełnione półki opustoszałyby jeszcze bardziej...
Na misji salezjańskiej przywitała nas trójka wspaniałych wolontariuszy z Polski, Danusia, Benia i Piotr – udostępnili nam oddzielny domek z dwoma pokojami, łóżkami, prądem, wodą ciepłą, kuchnią... istny raj! Jutro będziemy mogli zrobić pranie w pralce! Piotrek i tak rozbił sobie namiot w pokoju, panicznie boi się miejscowych komarów!

Na pewno zostaniemy tu przynajmniej jeden dzień!

niedziela, 25 lipca 2010

Matetsi-Lubongwe, niedziela, 25 lipca 2010 r.

Po ósmej Jakub pojechał z zestawem naprawczym do „drugiego” obozu – Aga, burżujsko, umyła włosy, Kuba zrobił to już wczoraj, pod kranem z zimną wodą za domem... Oporządziliśmy z Agnieszką rowery, spakowaliśmy się i czekaliśmy na resztę ekipy... Zniecierpliwiony czekaniem, około 11tej pojechałem po nich z garnkiem gotowanego makaronu z sosem z kostki rosołowej i i jakiejś torebki...Gdy dojechałem żarcie było jeszcze ciepłe, a Piotr właśnie zaczął kończyć naprawiać rower. Odjeżdżając złapałem gumę. Naprawiłem ją za szybko i powietrze z koła wolno uchodziło mi do końca dnia...

Wróciłem do domu nauczycielki, Kuba zaczynał się dopiero pakować – ruszyliśmy chwilę po południu, odwiedziliśmy jeszcze niedaleką stacyjkę MATETSI – prawie 80 lat temu w jej okolicy nocował Kazik! W jedynym zabudowaniu kolejowym mieści się sklep, ale akurat nieczynny – choć w ciągu kilkunastu minut jakie tam spędziliśmy pojawiło się przed nim kilka osób chętnych dokonać zakupów – wszyscy twierdzili, że zaraz przyjdzie sprzedawca... nie mieliśmy czasu i, mimo iż nie mieliśmy za dużo pitnej wody, zaczęliśmy gonić Ewę i Piotra, którzy nie zważając na nas mieli ruszyć z powrotem do drogi asfaltowej i tam na nas czekać.
Gdy dojechaliśmy do krzyżówki, lider z Ewą wylegiwali się na poboczu – po chwili zatrzymał się obok nas samochód - to mili ludzie, którzy wczoraj nakierowali nas na szkołę w Matetsi (a właściwie w m. Breakfast) i dom nauczycielki. Dziś dodatkowo poczęstowali nas coca-colą, wodą, kanapkami i gotowanymi, słodkimi ziemniakami. Wymieniliśmy się adresami, może jeszcze spotkamy ich w Hwange.
Ruszyliśmy dalej, do miasta zostało nam ponad 50 kilometrów, ale znów zaczęły się problemy sprzętowe – Piotra przyczepka pękła na spawie, „złapał” go szybkozłączkami, Ewa „złapała” gumę, a z tylnego koła Agnieszki roweru wciąż uchodziło powietrze. Gdy na poboczu naprawiałem koło Ewy, a chłopaki gdzieś z tyłu bawili się z przyczepką, podszedł do nas przeszczęśliwie uśmiechnięty autochton, bez prawej nogi. Wymieniliśmy uprzejmości, a nasz nowy znajomy zaczął się przechwalać, że jest doskonałym rowerzystą, co oczywiście puszczaliśmy mimo uszu... koleś bez nogi będzie nam wmawiał, że świetnie jeździ na rowerze!! Śmiech na sali! Po chwili zaczął mi doradzać jak skleić dętkę, ale gdy wyczuł, że raczej nie przepadam gdy ktoś pomaga mi przy precyzyjnych czynnościach spytał nas czy mówimy po hiszpańsku. Agnieszka odpowiedziała, że trochę mówi... no i zaczęli rozmawiać w języku Cervantesa!! Trochę nam się spieszyło, więc nie chcieliśmy czekać czym nas jeszcze zaskoczy...Na razie ustaliliśmy, że kilka lat mieszkał na Kubie, gdzie leczył nogę...
Pojechaliśmy dalej, chłopaków wciąż nie było, zatrzymaliśmy się niecały kilometr dalej, przy sklepie – miejscowi rozpijali miejscowe piwo z kukurydzy i sorgo: chibuku... Przyjechali wreszcie Piotr i Kuba, zbliżała się 16ta, za dwie godziny powinno zrobić się ciemno, chcieliśmy jednak coś zjeść. Zamówiliśmy miejscowy specjał, sadzę, białawą papkę z kukurydzy oraz podgrzaną fasolę z puszki... i po herbacie, wyszło po 1,5 dolara. Wcześniej opróżniliśmy lodówkowy zapas piwa CASTLE – na spróbowanie chibuku jeszcze nie odnaleźliśmy w sobie odpowiedniej ilości odwagi.
Nagle nadjechał nasz jednonogi przyjaciel, oczywiście na rowerze!! I to nie byle jakim rowerem, nowiutkim GIANTem – dostał go od zaprzyjaźnionych Australijczyków... Jakub, przyglądając się wnikliwie rowerowi, stwierdził, że w Polsce ma dużo gorszy sprzęt! Całkiem nieprawdopodobna historia!
Bardzo szybko zrobiło się ciemno – a my dopiero kończyliśmy obiad. „Kubańczyk” jednak przyprowadził miejscowego nauczyciela, który zaproponował nam nocleg w „domu nauczycieli” - będziemy mieli do dyspozycji duże pomieszczenie... a w zamian opowiemy w kilku klasach o Afryce Nowaka i Kaziku! Bardzo fajny dzień!
Osada, którą nawiedziliśmy nazywa się Lubangwe (Lubongwe), a do Hwange wciąż pozostaje nam ponad 50 km... Dziś przejechaliśmy zaledwie 26...

sobota, 24 lipca 2010

Kosmici w Matetsi, sobota, 24 lipca 2010 r.

Siedzieliśmy tu zdecydowanie za długo – wszyscy zaczynami fiksować – mam nadzieję, że pierwszy nocleg po za miastem da nam powera na kolejne dni.

Powiesiliśmy „nowakową” tabliczkę – odziedziczyliśmy ją po „Zambijczykach”. Przykręciliśmy ją na drzewie na terenie Kempingu Shoestrings – bywa tu sporo zagraniczniaków, to dobre miejsce, bo i Nowak nieopodal, w Livingstone spędził dużo za dużo czasu...

Obraliśmy kierunek – Hwange, potem Bulawayo. Ruszyliśmy około południa – pierwsze kilometry połknęliśmy migiem, aura doskonała. Ja mam niestety słabiutki rowek, made in Taiwan, Kona, Light Race o pięknej nazwie: HAHANNA!
Gdzieś po 30tym kilometrze, będąc daleko za ekipą zauważyłem spore braki powietrza w tylnym kole, na szczęście jeden z nielicznych mijanych tubylców podróżował z pompką! Plan był na dziś taki by przejechać około 60 kilometrów do osiedla MATETSI, Nowak tam nocował drugiego dnia od wyjazdu z Livingstone. Kilkanaście kilosów przed wioską musieliśmy zjechać z asfaltu na paskudną, rozjeżdżoną przez ciężkie samochody szutrówkę, co jakiś czas mijały nas terenówki obsługujące Rezerwat Matetsi i okoliczne lodge. Zaczęły się problemy sprzętowe – najpierw Ewie i Jakubowi kilka razy spadły sakwy, a kilka kilometrów dalej Piotrowi „skończył” się łańcuch, który złamał dwie szprychy i uszkodził przerzutki – dalszą drogę kontynuował pchając swój zestaw rowerowy z przyczepką. Postanowiliśmy, że Aga, Jakub i ja pojedziemy przodem szukać noclegu, a Piotr i Ewa dotrą do nas później... Taki był plan, ale do zmroku pozostało 1,5 godziny.
Minęliśmy kilka murzyńskich chat i trafiliśmy wreszcie na tory kolejowe, tu zatrzymaliśmy auto, którego pasażerowie poradzili nam abyśmy szybko jechali jeszcze 2-3 kilometry i spytali się miejscowych o szkołę. Dowiedzieliśmy się też, że nie możemy liczyć na jakąkolwiek osadę czy miejscowość MATETSI, bo to ogólna nazwa dla terenów rozciągających się w promieni kilkudziesięciu kilometrów;)
Było już prawie ciemno gdy nakierowano nas do domu nauczycielki, rowery właściwie już prowadziliśmy, ścieżka wiła się pomiędzy niskimi drzewami i krzakami spomiędzy których co kilkadziesiąt metrów wyłaniały się postacie okolicznych mieszkańców – w tym orszaku dotarliśmy wreszcie do dużego i oświetlonego, kolonialnego domu. Prawie na pewno kilkanaście lat temu mieszkali w nim biali... może nawet 10 lat temu...
Chwilę uświadamialiśmy domowników i sąsiadów kim był Nowak, skąd się tu wzięliśmy i dlaczego... Nie czekałem na ich reakcję, zabrałem brennabora Agnieszki i wróciłem się po Ewę i Piotra. Była już noc w pełni (choć dopiero co minęła 19:30), droga kręta, nierówna i pełna odnóg jak diabli, zanim dojechałem do głównej szutrówki spotkałem dwóch miejscowych, którzy patrząc na mnie z niedowierzaniem oznajmili, że w okolicy widziano dwa słonie, i że to bardzo niebezpieczne abym jechał przez las rowerem... Księżyc w pełni, prawie wcale chmur, nawet na chwilę nie włączyłem czołówki. Po kilku kilometrach dostrzegłem namiot Piotra rozbity obok jakiegoś domostwa, jakieś 20 metrów od drogi. Krzyknąłem: Piotr!, drugi raz, nic, cisza, po chwili głos Ewy: Norbert, to ty?/-nie, Robert Mugabe...
Gdy dotarli do tego miejsca było już po zachodzie słońca, a dalszą, pieszą wędrówkę odradzali im właściwie wszyscy spotykani ludzie. Spisałem listę przedmiotów niezbędnych do naprawienia roweru i pognałem z powrotem do domu nauczycielki. Po ciemnicy wcale nie było łatwo tam wrócić. Pani BOPHILO DUBE udostępniła naszej trójce przestronny, prawie pusty pokój. Dom jest bardzo zaniedbany, obejście obskurne, zagracone, za domem ustawiony jest gigantyczny zbiornik na wodę – chyba jedyne źródło wody w okolicy.

EDIT: mapa dzisiejszej trasy:


Miałem dziś w nogach 65 kilometrów na tajwańskim rowerze i kilkanaście na brennaborze, nawet nie wiem kiedy usnąłem...

piątek, 23 lipca 2010

Przekazanie pałeczki i falstart, czwartek/piątek, 22/23 lipca

Czwartek, 22 lipca

Wczoraj wieczorem przyjechali prawie wszyscy „Zambijczycy” - Aga oraz Wojtek i Rafał, Tomasz został po tamtej stronie granicy, dojechał do nas na przekazanie pałeczki, około południa. Wypatrzyliśmy ich czekając na żarcie w Pizza Inn i Chicken Inn – zjedliśmy razem pizzę i resztę dnia spędziliśmy na kempingu przy piwku, winie i miejscowej „whisky” (to podobno najlepszy środek antymalaryczny) – poprzednia ekipa przekazała nam sporo pozytywnej energii i masę spostrzeżeń z Zambii;)
Zmiany sztafety dokonaliśmy na granicznym moście nad Zambezi – Piotr S dla Nowaka skoczył na banji! Wodospady widziałem z mostu, darowałem sobie wchodzenie na teren parku Victoria Falls – pomijam koszt, 30$! Bardziej odstraszyła mnie myśl o tym, że kasa którą tam miałbym zostawić jest wsparciem dla kliki Mugabego... Jesteśmy w Zimbabwe dni zaledwie dwa, ale już daje się zauważyć powszechny strach przed „administracją” i „mundurowymi”. Sporym respektem, choć czasem także szacunkiem cieszą się posiadacze lepszych butów... W ogóle buty są tu towarem niezmiernie pożądanym – prawie wszyscy handlarze w pewnym momencie transakcji próbują towary wymienić na moje buty...
Dziś spotkałem też małego chłopca, Jamesa, miał może 10 lat, namówił mnie na kupienie mu jedzenia (szczerze powiem, że zjadł lepiej niż ja wczoraj...), dostał długopis (długopisów ci u nas dostatek), którym zanotował mi w zeszyciku swój adres, prosząc o przesłanie z Polski butów, numer 4 i pół... DHLem Expressem – poczcie nie można ufać! Profesjonalne podejście do życia w najbardziej uturystycznionej miejscowości w Zimbabwe.

W czasie gdy pozostali moczyli się pod wodospadem Jej Wysokości Królowej, razem z Piotrem odkryliśmy gigantyczny bazar z miejscowym rękodziełem. Kilkudziesięciu sprzedawców oferowało dziesiątki tysięcy przeróżnych słoni, żyraf, antylop, lwów, masek – ilość totalnie nie do ogarnięcia! Zaprowadziły nas w to miejsce dwie przemiłe Policjantki (w czerwonych wojskowych, ciężkich butach). Rozejrzeliśmy się chwilę, ustaliliśmy, że sprzedawcy zainteresowani są m.in. długopisami i t-short'ami – wróciliśmy po godzinie, już na rowerach, tuż przed zamknięciem. Udało nam się nabyć kilka fajnych przedmiotów, częściowo płacąc dolarami, częściowo wymieniając je na długopisy i na koszulki...
Tymczasem mamy jeszcze kłopoty z ogarnięciem systemu wydawania reszty – płacimy przeważnie dolarami amerykańskimi, ceny jednak prezentowane są w i w dolarach i randach RPA, można jednak płacić w euro, pulach botswańskich, dolarach namibijskich czy nowozelandzkich, reszty można dostać w kwachach zambijskich, randach, pulach czy centach... trzeba się tylko orientować jakie są aktualne kursy walut;)

Z bazaru pojechaliśmy jeszcze raz na most, ale na zachód słońca się spóźniliśmy – aby wejść na most należy stanąć w niewielkiej kolejce do urzędnika granicznego i pobrać karteczkę z „zezwoleniem”, którą oddaje się innemu urzędnikowi kilka metrów dalej... Przez środek mostu przebiega namalowana linia – granica pomiędzy Zimbabwe a Zambią, przekraczać jej nie wolno, choć oczywiście wszyscy to robią – kontrabanda na pewno kwitnie!
Dziwny kraj.

Piątek, 23 lipca
Straciłem dziś rachubę dni – od rana sądziłem, że jest czwartek. Wciąż nie wyjechaliśmy z VF!
Odnotowaliśmy falstart – rano wylosowałem, że przez najbliższe 2 tygodnie będę jechał rowerem przywiezionym z Jhb dla Agnieszki... totalna masakra, rower jest krótki, niski, przez pół dnia go składaliśmy, skręcaliśmy, regulowaliśmy – odlot. Strasznie się zirytowałem tą sytuacją, jazda na nim będzie katastrofą, około 16tej zdecydowaliśmy, że zostajemy tu jeszcze jedną noc, a rano startujemy w stronę Matetsi.
Mimo iż nie przejechałem dziś nawet kilometra to czuję się fatalnie zmęczony – bolą mnie plecy, wróciło przeziębienie – efekt tych nieszczęsnych klimatyzowanych wnętrz lotniskowych i samolotowych...
Trasa pomiędzy Livingstone a Bulawayo kosztowała Nowaka bardzo dużo zdrowia i sił, w listach do żony wciąż powtarzał, że choruje, jest zmęczony trudami podróży – generalnie strasznie marudził i wydawał się być całkiem zniechęcony do dalszej podróży. Wczoraj rozważaliśmy aby rotacyjnie, codziennie ustanawiać „dyżurnego” marudę etapu – jeden z nas miałby przez cały dzień prawo lub nawet obowiązek marudzić, narzekać, psioczyć ile dusza zapragnie. Dziś ja byłem dyżurnym... całkowicie przygnębia mnie myśl o tym, że przez 2 tygodnie będę poruszał się na tym piekielnym urządzeniu...

Z internetem jest słabo, by nie powiedzieć fatalnie, przez kolejne dni, prawdopodobnie aż do Hwange nie ma co liczyć na dostęp do sieci, nie wiem kiedy zdjęcia dodam... Nawet relacje na stronę Afryki Nowaka, w pliku tekstowym, wychodziły prawie 20 minut, o zdjęciach na stronę sztafety można na razie zapomnieć;(

Teraz jest wieczór, siedzę po kolacji w barze kempingu – trwa „przebierana” impreza, z całego miasteczka przybyło kilkudziesięciu młodych białych turystów – wszyscy bawią się wyśmienicie, barmani wniebowzięci! Zaczęła się właśnie część „artystyczna” - ośmioro czarnoskórych tancerzy wygina się i podskakuje w rytm bębnów i grzechotek, śpiewają transowe piosenki, ku uciesze zgromadzonych robią dużo zamieszania – cyrk dla białych. Chyba przyszli nieco za późno, o kilka kolejek miejscowego piwa i drinków za późno, publiczność szybko wraca do swoich uciech...

Kończy się mój dzień Króla Marudy Pierwszego!