piątek, 30 lipca 2010

Guvulala – Main Camp - Malindi, piątek, 30 lipca 2010 r.








Rano były słonie... ale tylko Yoyoi i Piotr je widzieli, przez chwilę, bo spłoszyły je nasze pokasływania i poranne odgłosy, głównie przekleństwa w związku z zaistniałą sytuacją atmosferyczną. W nocy było bardzo zimno, ale na szczęście mrówki nie dały nam się we znaki, chyba po prostu i im było nieco za zimno. Po kanapkowym śniadaniu wsiedliśmy do samochodu i wolno ruszyliśmy na „poranne safari”. Było może 10 stopni Celsjusza, słońce bardzo nisko, wszyscy znów niemiłosiernie zmarzliśmy... w dodatku po godzinie jazdy dostrzegliśmy gdzieś na horyzoncie ze trzy żyrafy, zero słoni, kilka stad gazeli i trzy guźce, płoche jak sarenki. Totalnie bezsensowne wydane pieniądze.
W Main Campie zjedliśmy „lepsze” śniadanie i około 10tej byliśmy prawie gotowi do dalszej drogi, już na rowerach, które przechowaliśmy w jednym z domków kempingowych. Dziewczyny znów (sic!) POJECHAŁY PIERWSZE, do skrzyżowania z główną drogą do Bulawayo.
A my odnotowaliśmy po 2 kilometrach pierwszą awarię – złapałem gumę w dętce, którą Piotr zmieniał jeszcze w VicFalls – obręcz nie posiadała żadnego zabezpieczenia, goły metal bezpośrednio stykał się z dętką, całkiem przetartą dętką. Ze 20 minut nalepiałem taśmę zabezpieczającą wewnątrz obręczy, potem pompowałem – to był początek moich przygód z łataniem dętek...

Tuż za bramą parkową, za szlabanem, zatrzymaliśmy się by w skupieniu rozważyć możliwość pojechania na „Nowaka” wzdłuż torów do Malindi, stacyjki, która była nocnym schronieniem dla Kazika 80 lat temu. Wydało nam się, że 11 kilometrów jakie wskazywał „drogowskaz” to nic wielkiego – zastanawialiśmy się krótkie kilka minut, dziewczyny znów gdzieś daleko, my bez zasięgu GSM. Tniemy!
Początek drogi był dość obiecujący, niecały kilometr fajnej drogi – potem już tylko piach i piach , przenieśliśmy się więc na nasyp wzdłuż torów, którym to z lewej lub prawej cięliśmy jakieś 10 kilosów... 3 km przed Malindi i jakieś 60 minut przed zmrokiem cała nasza trójka, więc łącznie 8 kół, wjechaliśmy w dziwne owoce pnączy rosnących wokół torów – ochrzciliśmy je: kapelusze. Tak więc kapelusze wbijały się dwoma kolcami w opony, całymi stadami. Zanim zorientowaliśmy się skąd się biorą kapelusze udało nam się nimi kilka razy naszpikować nimi opony... Najpierw winą obarczaliśmy słonie, a właściwie ich kupy, których mijaliśmy dziesiątki – stwierdziliśmy, że słonie żywią się jakimiś owocami, które mają właśnie kapeluszowate „pestki”. Dopiero następnego dnia zlokalizowaliśmy naturalne środowisko największych wrogów opon rowerowych naszego etapu.
Piotr uporał się najszybciej ze swoimi dziurami i popędził w stronę ciemniejącego horyzontu, szukać odpowiedniego miejsca na nocleg. Gdy Jakub uporał się ze swoimi kołami było już prawie całkiem ciemno. Z czołówką na głowie ruszyłem pierwszy, szczęśliwie nie natrafiliśmy na kolejne kapelusze, wpadłem jednak na sakwę zgubioną przez Piotra! Musiał dobrze naciskać! Wkrótce zaczęło się do nas zbliżać z przeciwka światełko – to Piotr szukający sakwy. Rower zostawił przy jakiś blaszanych barakach – to będzie nasze schronienie na dzisiejszą noc. Wokół żywej duszy, żadnego ogniska, światła latarni. Nic.
Baraków było kilka, w jednym z nich rozbiliśmy namioty i ustawiliśmy rowery. Po szybkiej kolacji położyliśmy się spać – całkiem nas zajechał dzisiejszy dzień!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

skomentuj, a będzie skomentowane