sobota, 31 lipca 2010

Malindi – Camp Selous, sobota, 31 lipca 2010 r.







Noc była b. ciekawa – najpierw odwiedził nas zwierz jakiś, strasznie hałasował w pomieszczeniu z rowerami. Zaczął od wylizania puszki po fasoli, później zlokalizował zgubioną przez Piotra zupkę chińską i zjadł makaron, wraz z ostrą przyprawą – było mu mało więc dobrał się też do opon. Przepędziłem go w końcu, ale z nie mogłem usnąć. W środku nocy przyjechał pociąg, zatrzymał się na stacyjce i zostawił ludzi – słyszeliśmy głosy i kroki w pobliżu naszego baraku, na szczęście nie zlokalizowali nas – byłoby pewnie niezłe zamieszanie...
Dzień zaczęliśmy od łatania dętek... Jakby znalazł sprawny kran z wodą, zjedliśmy śniadanie. Gdy wreszcie zebraliśmy się w komplecie na torach rozpoczęła się gorąca, choć krótka dyskusja dokąd jechać. Czy wrócić do bramy wjazdowej do rezerwatu i asfaltem pojechać do głównej drogi i dalej do m. Gwaai River. Czy może ciąć dalej torami do stacyjki Kennedy i stamtąd skierować się drogą do Gwaai River... Ostatecznie Jakub podjął męską decyzję i postanowił zawrócić. My z Piotrem stwierdziliśmy, że nie lubimy wracać po własnych śladach i skierowaliśmy się na wchód, by próbować znaleźć w Kennedym drogę prowadzącą do głównej szosy.
O tym fragmencie naszej drogi nie chciałem się za bardzo rozpisywać, ale nie da się tego opowiedzieć w dwóch zdaniach...
Drogę z Malindi do Kennedy'ego na pewno przemierzył Nowak, odcinek który przejechaliśmy wczoraj z resztą także, a także ten fragment wzdłuż torów od Dete... Z tym, że z Dete obecnie prowadzi asfalt, a dalej do Mailindi to „tylko” 11 kilometrów...
Dziś mieliśmy przed sobą ponad 20 km prostego jak drut szlaku wzdłuż linii kolejowej oraz 32 kilometry, niewiadomej jakości drogą do Gwaai River. Nowak nocował w Mailindi, a kolejną noc spędził w opuszczonej chacie około stacyjki INTUNDHLA, jakieś 15-20 km od Kennedy'ego.
Ruszyliśmy przed 11tą, po niecałym kilometrze skończyła się utwardzona droga obok torów, zaczął się piach, weszliśmy więc na nasyp i po 2-3 km (jadąc ślimaczym tempem) złapaliśmy po kilka „kapeluszy”. Dojechaliśmy do jakiejś przepompowni wody – jedynego cywilizowanego miejsca od bramy rezerwatu – za namową dwójki pracowników „przenieśliśmy” się z powrotem na szlak wzdłuż torów. Szybkie łatanie dętek i po 500 metrach zaczął się znów piach. Tym razem postanowiliśmy wrócić na tory i dalej już pieszo przemieszczać się w stronę horyzontu. Musieliśmy pchać rowery po podkładach, bo to było najbezpieczniejsze dla naszych opon, wszędzie w koło czyhały na nas całe kolonie „kapeluszy”. Na drodze stawały nam żyrafy, słonie i jakieś antylopy... około 3-4 km przed Kennedy'm zrobiło się całkiem ciemno. I straszno! Wzrok płatał nam figle – co rusz widzieliśmy na skraju buszu hieny, lwy i inne zwierzęta... słuch jednak był bardziej ostry – co chwila dochodziły nas niepokojące odgłosy z buszu. Adrenalina pozwalała śmiało pchać rowery do przodu. Natrafiliśmy na przejazd kolejowy...
Pierwotny plan zakładał, że na przejeździe zrobimy sobie dłuższą przerwę i podgrzejemy sobie jakieś porządniejsze jedzenie, ile można jechać na śniadaniu i ciastkach? Wokoło było już całkiem ciemno, a nam wciąż pozostawało ponad 30 km do najbliższej osady... co rusz pomruki i wycia. Nawet nie wspomnieliśmy o jedzeniu, szukając czołówki, tuż za moimi plecami ryknął lew i w taki oto sposób nasze baterie zostały natychmiast naładowane – kolejne 5 km przebyliśmy prawie bez zatrzymywania. Droga była straszna! Ciemno, piach, męcząco, zimno, ale chłodu nie czuliśmy, parliśmy do przodu – jadąc i pchając rowery. Co kilkadziesiąt metrów Piotrek używał swojej trąbki rowerowej (mówi o niej miniwuwuleza) – profilaktycznie trąbił dla odstraszenia dzikich zwierząt!
Podczas tego dnia bardzo wyraźnie czuliśmy jak nieprawdopodobnie trudną drogę miał Kazimierz Nowak, bo piachu było tyle samo, rower nie mniej ciężki, dzikich zwierząt na pewno nie mniej, a Nowak przecież był sam, przemęczony, zdany na samego siebie i na łaskę i niełaskę spotykanych ludzi. My mamy wspaniałe rowery, sprawdzony ekwipunek, mijamy studnie, możemy sobie zagotować strawę bez potrzeby rozpalania ogniska. Te dni będę pamiętał bardzo długo.
Mniej więcej po 10 kilometrach natrafiliśmy na całkiem wypalony, jeszcze tlący się, busz. Oczy łzawiły od dymu, cisza grobowa, żadnego życia w promieniu kilku kilometrów, przynajmniej mieliśmy pewność, że nic na nas z lasu nie wyskoczy! Kolejne kilometry, piach i pchanie, sił coraz mniej. Wreszcie z przeciwka nadjechał traktor z przyczepą wypełnioną ludźmi. Kierowca z niedowierzaniem słuchał skąd przybywamy i dokąd zmierzamy. Polecił nam za 10 km skręcić w prawo do Campu – jak się później okazało prowadzi go jego siostrzeniec. Na koniec przypomniał nam, że droga jest b. niebezpieczna i dał nam po wizytówce.
Po niecałych 10 kilometrach zobaczyliśmy światła na wzgórzu przed nami, za jakiś czas skręciliśmy do zabudowań – siły wróciły. Przywitał nas zszokowany pracownik, po chwili przyszedł „szef” - opowiedzieliśmy mu, że od lwów odganialiśmy się miniwuwuzelą, że jedziemy z Malindi, i że godzinę temu spotkaliśmy miłych ludzi, którzy skierowali nas tu – okazaliśmy się wizytówkami. Poprosiliśmy o wskazanie miejsca gdzie moglibyśmy rozbić namioty, a on na to, że da nam pokój... Zaprowadzili nas do pięknej chaty, z łóżkami, wanną i prysznicem, ubikacją i prądem... W Camp Selous ugoszczono nas za darmo! Położyliśmy się po północy – telefony reszty ekipy nie odpowiadały. Jeden z pracowników twierdził, że dziś widział w Gwaai River dwie białe dziewczyny na rowerach, Jakuba nie widział.
Pchając i jadąc przebyliśmy dziś ponad 40 kilometrów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

skomentuj, a będzie skomentowane