piątek, 23 lipca 2010

Przekazanie pałeczki i falstart, czwartek/piątek, 22/23 lipca

Czwartek, 22 lipca

Wczoraj wieczorem przyjechali prawie wszyscy „Zambijczycy” - Aga oraz Wojtek i Rafał, Tomasz został po tamtej stronie granicy, dojechał do nas na przekazanie pałeczki, około południa. Wypatrzyliśmy ich czekając na żarcie w Pizza Inn i Chicken Inn – zjedliśmy razem pizzę i resztę dnia spędziliśmy na kempingu przy piwku, winie i miejscowej „whisky” (to podobno najlepszy środek antymalaryczny) – poprzednia ekipa przekazała nam sporo pozytywnej energii i masę spostrzeżeń z Zambii;)
Zmiany sztafety dokonaliśmy na granicznym moście nad Zambezi – Piotr S dla Nowaka skoczył na banji! Wodospady widziałem z mostu, darowałem sobie wchodzenie na teren parku Victoria Falls – pomijam koszt, 30$! Bardziej odstraszyła mnie myśl o tym, że kasa którą tam miałbym zostawić jest wsparciem dla kliki Mugabego... Jesteśmy w Zimbabwe dni zaledwie dwa, ale już daje się zauważyć powszechny strach przed „administracją” i „mundurowymi”. Sporym respektem, choć czasem także szacunkiem cieszą się posiadacze lepszych butów... W ogóle buty są tu towarem niezmiernie pożądanym – prawie wszyscy handlarze w pewnym momencie transakcji próbują towary wymienić na moje buty...
Dziś spotkałem też małego chłopca, Jamesa, miał może 10 lat, namówił mnie na kupienie mu jedzenia (szczerze powiem, że zjadł lepiej niż ja wczoraj...), dostał długopis (długopisów ci u nas dostatek), którym zanotował mi w zeszyciku swój adres, prosząc o przesłanie z Polski butów, numer 4 i pół... DHLem Expressem – poczcie nie można ufać! Profesjonalne podejście do życia w najbardziej uturystycznionej miejscowości w Zimbabwe.

W czasie gdy pozostali moczyli się pod wodospadem Jej Wysokości Królowej, razem z Piotrem odkryliśmy gigantyczny bazar z miejscowym rękodziełem. Kilkudziesięciu sprzedawców oferowało dziesiątki tysięcy przeróżnych słoni, żyraf, antylop, lwów, masek – ilość totalnie nie do ogarnięcia! Zaprowadziły nas w to miejsce dwie przemiłe Policjantki (w czerwonych wojskowych, ciężkich butach). Rozejrzeliśmy się chwilę, ustaliliśmy, że sprzedawcy zainteresowani są m.in. długopisami i t-short'ami – wróciliśmy po godzinie, już na rowerach, tuż przed zamknięciem. Udało nam się nabyć kilka fajnych przedmiotów, częściowo płacąc dolarami, częściowo wymieniając je na długopisy i na koszulki...
Tymczasem mamy jeszcze kłopoty z ogarnięciem systemu wydawania reszty – płacimy przeważnie dolarami amerykańskimi, ceny jednak prezentowane są w i w dolarach i randach RPA, można jednak płacić w euro, pulach botswańskich, dolarach namibijskich czy nowozelandzkich, reszty można dostać w kwachach zambijskich, randach, pulach czy centach... trzeba się tylko orientować jakie są aktualne kursy walut;)

Z bazaru pojechaliśmy jeszcze raz na most, ale na zachód słońca się spóźniliśmy – aby wejść na most należy stanąć w niewielkiej kolejce do urzędnika granicznego i pobrać karteczkę z „zezwoleniem”, którą oddaje się innemu urzędnikowi kilka metrów dalej... Przez środek mostu przebiega namalowana linia – granica pomiędzy Zimbabwe a Zambią, przekraczać jej nie wolno, choć oczywiście wszyscy to robią – kontrabanda na pewno kwitnie!
Dziwny kraj.

Piątek, 23 lipca
Straciłem dziś rachubę dni – od rana sądziłem, że jest czwartek. Wciąż nie wyjechaliśmy z VF!
Odnotowaliśmy falstart – rano wylosowałem, że przez najbliższe 2 tygodnie będę jechał rowerem przywiezionym z Jhb dla Agnieszki... totalna masakra, rower jest krótki, niski, przez pół dnia go składaliśmy, skręcaliśmy, regulowaliśmy – odlot. Strasznie się zirytowałem tą sytuacją, jazda na nim będzie katastrofą, około 16tej zdecydowaliśmy, że zostajemy tu jeszcze jedną noc, a rano startujemy w stronę Matetsi.
Mimo iż nie przejechałem dziś nawet kilometra to czuję się fatalnie zmęczony – bolą mnie plecy, wróciło przeziębienie – efekt tych nieszczęsnych klimatyzowanych wnętrz lotniskowych i samolotowych...
Trasa pomiędzy Livingstone a Bulawayo kosztowała Nowaka bardzo dużo zdrowia i sił, w listach do żony wciąż powtarzał, że choruje, jest zmęczony trudami podróży – generalnie strasznie marudził i wydawał się być całkiem zniechęcony do dalszej podróży. Wczoraj rozważaliśmy aby rotacyjnie, codziennie ustanawiać „dyżurnego” marudę etapu – jeden z nas miałby przez cały dzień prawo lub nawet obowiązek marudzić, narzekać, psioczyć ile dusza zapragnie. Dziś ja byłem dyżurnym... całkowicie przygnębia mnie myśl o tym, że przez 2 tygodnie będę poruszał się na tym piekielnym urządzeniu...

Z internetem jest słabo, by nie powiedzieć fatalnie, przez kolejne dni, prawdopodobnie aż do Hwange nie ma co liczyć na dostęp do sieci, nie wiem kiedy zdjęcia dodam... Nawet relacje na stronę Afryki Nowaka, w pliku tekstowym, wychodziły prawie 20 minut, o zdjęciach na stronę sztafety można na razie zapomnieć;(

Teraz jest wieczór, siedzę po kolacji w barze kempingu – trwa „przebierana” impreza, z całego miasteczka przybyło kilkudziesięciu młodych białych turystów – wszyscy bawią się wyśmienicie, barmani wniebowzięci! Zaczęła się właśnie część „artystyczna” - ośmioro czarnoskórych tancerzy wygina się i podskakuje w rytm bębnów i grzechotek, śpiewają transowe piosenki, ku uciesze zgromadzonych robią dużo zamieszania – cyrk dla białych. Chyba przyszli nieco za późno, o kilka kolejek miejscowego piwa i drinków za późno, publiczność szybko wraca do swoich uciech...

Kończy się mój dzień Króla Marudy Pierwszego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

skomentuj, a będzie skomentowane