czwartek, 29 lipca 2010

Dete – Main Camp - Guvalala, czwartek, 29 lipca 2010 r.



O 6:30 mieliśmy iść na mszę celebrowaną przez naszego gospodarza – nie daliśmy jednak sobie rady ze wstaniem tak wcześnie, choć próby podejmowaliśmy. Dwukrotnie. Gdyby nam się udało to byłoby to chyba najważniejsze wydarzenie w miejscowej parafii od dłuższego czasu... Poranna msza jest odprawiana głównie dla tutejszego zgromadzenia sióstr zakonnych – podczas śniadania mieliśmy okazję poznać dwie z nich. Uwagę naszą zwróciło to, że tak jak proboszcz tak i siostra przełożona była solidnych rozmiarów, by nie powiedzieć otyła... Owa siostra i ksiądz byli pierwszymi grubymi Zimbabweńczykami jakich widziałem.

Zebraliśmy się znów późno – do miejsca gdzie dojechały dziewczyny mieliśmy około 20 km, asfaltem. HAHANNA sprawia mi coraz mniej przyjemności. Przerzutki działają lub nie, hamulce co jakiś czas trzymają, rozciągnięty łańcuch przeskakuje gdy tylko mocniej wciskam pedały, brak gumy na rączkach powoduje otarcia dłoni. Generalnie: masakra...




Do Main Campu dotarliśmy dopiero około 13tej – kwatera główna Rezerwatu Hwange znajduje się około 7 km od strzeżonego szlabanu, dalej można wjeżdżać już tylko samochodami – po tej części rezerwatu mogą poruszać się tylko uczestnicy sztafety Afryka Nowaka;)

Ewa i Aga dotarły tu wczoraj, przez większość drogi nie miały zasięgu GSM, nie mogłu więc nam napisać, że nie jada przez Dete, ale nieco prostszą drogą bezpośrednio do Main Campu – dostały tylko jednego esemesa, w którym pisałem, że mamy problem z przyczepką – bały się, że droga z DETE będzie szutrowa... eh

Przekroczenie bramy rezerwatu kosztowało 20$, chyba, że zaraz byśmy zawrócili. Wszyscy oprócz mnie upierali się by za 70$ pojechać na noc do rezerwatu. Całkowity absurd! Nie wiem skąd u nich to przekonanie, że nocleg na platformie obserwacyjnej i poranne safari będą wartym zapamiętania przeżyciem...

Wyjechaliśmy około 16:30 – w stronę zachodzącego słońca. Spotkaliśmy kilka żyraf, ze dwa słonie i w oddali widzieliśmy uszy hipopotama wystające z oczka wodnego, natknęliśmy się też na jakieś antylopy...aaa, no i jeszcze były zebry... i jeszcze takie fajne ptaki z wielkimi dziobami... ale światło było już tak słabe, że zdjęć się nie dało robić. Mieliśmy jeszcze nadzieję, że obok platformy spotkamy obiecane słonie przy wodopoju. Dojechaliśmy totalnie przemarznięci – auto na safari posiada kabinę kierowcy oraz dwa rzędy zagąbkowanych siedzeń na „pace”, bez dachu... Było może 10 stopni, ale my czuliśmy się jakby było nieco ponad zero... Na nocleg w buszu wybrała się z nami, poznana przez dziewczyny, Japonka! Gdy wyskoczyliśmy z samochodu wydała nam się jeszcze mniejsza niż w rzeczywistości – jakby chłód ją jeszcze dodatkowo skurczył!
Kierowca pojechał po drewno na ognisko, my w tym czasie zaczęliśmy po raz pierwszy okazywać niezadowolenie z miejsca, w którym przyjdzie nam spędzić zimną noc – podłoga i poręcze platformy były zajęte przez miliony mrówek... W ciemnościach słonie tylko słyszeliśmy, czasem zamajaczył duży cień – księżyc wzejdzie za około 2-3h, mimo, że do słoni mieliśmy niecałe 40 metrów nic nie było widać... No nic... może rano;)
Zjedliśmy odgrzany ryż z kurczakiem, posłuchaliśmy jak Japonka gra na zimbabweńskim instrumencie o nazwie MBIRA. Tak naprawdę przyjechała do Zimbabwe z powodu tego instrumentu – w JPN uczy się na nim grać u Zimbabweńczyka, ma też swój zespół: ROVAMBIRA.
Zebraliśmy się do spania około 23, czeka nas 7 godzin „snu”. Jest zimno, potwornie zimno, wszędzie wokół mrówki, nie mam pewności czy nie wejdą jednak do namiotów... Położyłem się spać we wszystkim co miałem ze sobą, zostawienie w RP cieplejszego śpiwora nie było najmądrzejsze...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

skomentuj, a będzie skomentowane