środa, 28 lipca 2010

Hwange- Dete, środa, 28 lipca 2010 r.



Trzeci dzień z rzędu będę spał w łóżku! 70 km do Dete zrobione, górki porządniejsze się zaczęły. Startowaliśmy z niecałych 750 metrów, a jesteśmy na ponad 1100. Teren pagórkowaty, konsekwentnie wznoszący się w stronę celu naszej dzisiejszej jazdy. Zagrody murzyńskie z lewej, z prawej, ogromne baobaby, tylko dzikich zwierząt brakuje;)
Dziś znów się rozdzieliliśmy – dziewczyny pojechały ze dwie godziny wcześniej twierdząc, że i tak je dogonimy, a one nie mogą patrzeć jak pakujemy. Bardzo źle, że im pozwoliliśmy – w sumie droga prosta, na pięćdziesiątym kilometrze skrzyżowanie głównej drogi VF-Bulawayo z także asfaltowym duktem do Dete, jednakże trasa nie była krótka i wydarzyć się mogło wiele... zaczęło się kilkaset metrów od Don Bosco, szybka poprawka osakwowania przyczepki, potem drugi raz, kolejne dziesiątki minut uciekały, i dziewczyny też.
Gdy dojechaliśmy do skrzyżowania minęła 16:30, dziewczyn nie było, a niepokojące było także to, że kilka osób twierdziło, że nie skręciły w prawo do Dete, ale pojechały prosto! No, ale nic to, umówiliśmy się w Dete, musieliśmy tam jechać, nie zawsze można wierzyć w to co mówią miejscowi. Podjazdy nieco złagodniały, ale i tak dojechaliśmy tuż przed 18tą – dziewczyn tu nie widziano! Strasznie byliśmy wkurzeni, że tak pędziliśmy, bo skoro pojechały sobie gdzieś indziej to niepotrzebnie gnaliśmy, mogliśmy się zatrzymać w jednej z mijanych zagród murzyńskich. Znów bardzo szybko zrobiło się ciemno – niebo zachmurzone, gwiazdy i księżyc świeciły gdzieś tam wysoko, ale nie nam. Dojechaliśmy do torów, po lewej stacja kolejowa, może tam się przenocujemy? O kawałek trawy pod namioty spytaliśmy jeszcze w miejscowym „zajeździe”, 10$ od osoby! Wyśmialiśmy człowieka i wróciliśmy do początku osady, do katolickiego kościółka. Parafia oświetlona, wewnątrz słychać domowe odgłosy, ale mimo kilku minut krzyczenia i hałasowania nikt do nas nie wyszedł. Jakub przeskoczył ogrodzenie, zastukał w okno – wreszcie pojawiła się postać w oknie, a później w drzwiach. Ksiądz najpierw nieśmiało przysłuchiwał się naszej historii, po chwili otworzył bramę i zaprosił nas na teren parafii – chcieliśmy tylko gdzieś bezpiecznie móc rozłożyć namioty, on jednak zaproponował nam wolny pokój z dwoma łóżkami. Nie odmówiliśmy! Piotr spał na podłodze. Rowery wewnątrz. Umyliśmy się nieco, a nasz czarnoskóry gospodarz i adept duszpasterstwa ugościli nas skromną kolacją. Wpierw krótka modlitwa, potem sadza, kawałek kości z odrobiną mięsa i sosem, podgrzana fasola z puszki, sok... skromnie, bardzo skromnie – ale jak dla nas i tak była to uczta!
Przed zaśnięciem pozwoliliśmy sobie jeszcze na chwilę przekazanie nowakowej historii proboszczowi, zadzwoniliśmy też z z tel satelitarnego do Ewy – siedzą bezpieczne na Kempingu w Main Camp, one przynajmniej są w zasięgu GSM. Spotkamy się jutro rano...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

skomentuj, a będzie skomentowane