sobota, 24 lipca 2010

Kosmici w Matetsi, sobota, 24 lipca 2010 r.

Siedzieliśmy tu zdecydowanie za długo – wszyscy zaczynami fiksować – mam nadzieję, że pierwszy nocleg po za miastem da nam powera na kolejne dni.

Powiesiliśmy „nowakową” tabliczkę – odziedziczyliśmy ją po „Zambijczykach”. Przykręciliśmy ją na drzewie na terenie Kempingu Shoestrings – bywa tu sporo zagraniczniaków, to dobre miejsce, bo i Nowak nieopodal, w Livingstone spędził dużo za dużo czasu...

Obraliśmy kierunek – Hwange, potem Bulawayo. Ruszyliśmy około południa – pierwsze kilometry połknęliśmy migiem, aura doskonała. Ja mam niestety słabiutki rowek, made in Taiwan, Kona, Light Race o pięknej nazwie: HAHANNA!
Gdzieś po 30tym kilometrze, będąc daleko za ekipą zauważyłem spore braki powietrza w tylnym kole, na szczęście jeden z nielicznych mijanych tubylców podróżował z pompką! Plan był na dziś taki by przejechać około 60 kilometrów do osiedla MATETSI, Nowak tam nocował drugiego dnia od wyjazdu z Livingstone. Kilkanaście kilosów przed wioską musieliśmy zjechać z asfaltu na paskudną, rozjeżdżoną przez ciężkie samochody szutrówkę, co jakiś czas mijały nas terenówki obsługujące Rezerwat Matetsi i okoliczne lodge. Zaczęły się problemy sprzętowe – najpierw Ewie i Jakubowi kilka razy spadły sakwy, a kilka kilometrów dalej Piotrowi „skończył” się łańcuch, który złamał dwie szprychy i uszkodził przerzutki – dalszą drogę kontynuował pchając swój zestaw rowerowy z przyczepką. Postanowiliśmy, że Aga, Jakub i ja pojedziemy przodem szukać noclegu, a Piotr i Ewa dotrą do nas później... Taki był plan, ale do zmroku pozostało 1,5 godziny.
Minęliśmy kilka murzyńskich chat i trafiliśmy wreszcie na tory kolejowe, tu zatrzymaliśmy auto, którego pasażerowie poradzili nam abyśmy szybko jechali jeszcze 2-3 kilometry i spytali się miejscowych o szkołę. Dowiedzieliśmy się też, że nie możemy liczyć na jakąkolwiek osadę czy miejscowość MATETSI, bo to ogólna nazwa dla terenów rozciągających się w promieni kilkudziesięciu kilometrów;)
Było już prawie ciemno gdy nakierowano nas do domu nauczycielki, rowery właściwie już prowadziliśmy, ścieżka wiła się pomiędzy niskimi drzewami i krzakami spomiędzy których co kilkadziesiąt metrów wyłaniały się postacie okolicznych mieszkańców – w tym orszaku dotarliśmy wreszcie do dużego i oświetlonego, kolonialnego domu. Prawie na pewno kilkanaście lat temu mieszkali w nim biali... może nawet 10 lat temu...
Chwilę uświadamialiśmy domowników i sąsiadów kim był Nowak, skąd się tu wzięliśmy i dlaczego... Nie czekałem na ich reakcję, zabrałem brennabora Agnieszki i wróciłem się po Ewę i Piotra. Była już noc w pełni (choć dopiero co minęła 19:30), droga kręta, nierówna i pełna odnóg jak diabli, zanim dojechałem do głównej szutrówki spotkałem dwóch miejscowych, którzy patrząc na mnie z niedowierzaniem oznajmili, że w okolicy widziano dwa słonie, i że to bardzo niebezpieczne abym jechał przez las rowerem... Księżyc w pełni, prawie wcale chmur, nawet na chwilę nie włączyłem czołówki. Po kilku kilometrach dostrzegłem namiot Piotra rozbity obok jakiegoś domostwa, jakieś 20 metrów od drogi. Krzyknąłem: Piotr!, drugi raz, nic, cisza, po chwili głos Ewy: Norbert, to ty?/-nie, Robert Mugabe...
Gdy dotarli do tego miejsca było już po zachodzie słońca, a dalszą, pieszą wędrówkę odradzali im właściwie wszyscy spotykani ludzie. Spisałem listę przedmiotów niezbędnych do naprawienia roweru i pognałem z powrotem do domu nauczycielki. Po ciemnicy wcale nie było łatwo tam wrócić. Pani BOPHILO DUBE udostępniła naszej trójce przestronny, prawie pusty pokój. Dom jest bardzo zaniedbany, obejście obskurne, zagracone, za domem ustawiony jest gigantyczny zbiornik na wodę – chyba jedyne źródło wody w okolicy.

EDIT: mapa dzisiejszej trasy:


Miałem dziś w nogach 65 kilometrów na tajwańskim rowerze i kilkanaście na brennaborze, nawet nie wiem kiedy usnąłem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

skomentuj, a będzie skomentowane