sobota, 13 marca 2010

10 marca, Zagora - nie wiem gdzie jestem

ojeju, jak tu zacząć... może od tego, że spodziewając się, że po wyjeździe z Zakury raczej nie spotkam przed zmrokiem żadnego sklepu, o barze nie wspominając, zjadłem bardzo obfite śniadanie, w restauracji Toumbuktu, vis a vis poczty przy głównej ulicy w Zagorze, blisko hotelu Palmeraie, zaraz obok jest też przyzwoity sklep typu „mydło i powidło”, właściciel nie potraja cen widząc turystę...
Czyli około 8:30 zjadłem śniadanie, byłem już całkowicie gotowy do drogi, więc nie czekając aż się ociepli ruszyłem na zachód drogą krajową oznaczoną na Michealinie N12! Asfalt się skończył po 8 kilometrach, zaczął się odcinek piste, który ewidentnie jest przygotowywany do położenia lepszej nawierzchni! Jechało się całkiem całkiem, wyglądało na to, że będzie tak do Foum-Zguid... Niepokoiłem się wyłącznie brakiem jakiegokolwiek ruchu na tej drodze, pierwszy samochód wyprzedził mnie na trzydziestym-którymś kilometrze, a z przeciwka w międzyczasie minęły może ze dwa większe pojazdy i kilka motorowerów... Droga robiła się coraz lepsza, równiejsza, z wyznaczonymi dwoma równoległymi nitkami dla ruchu lokalnego... zacząłem nawet podejrzewać, że może budują ją od tamtej strony i zaraz dojadę do równej jak stół szosy, bez zwariowanych kierowców i ich pojazdów! Na 46 kilometrze od Zagory droga się skończyła.
To znaczy skończyła się ta część przygotowywana pod asfalt, dalej już tylko pokręcone, wąskie piste, a jedynymi oznakami zbliżającego się postępu w dziedzinie drogownictwa w tym rejonie Maroka były rzucone w pustkowiu rury melioracyjne, ponad którymi za kilka lat będą mosty i brody... Do Bou-Rbia jechało się znośnie, na obrzeżach miasteczka spotkałem dwa samochody z miłymi Francuzami... od tego momentu droga stała się strasznie kamienista i wypłukana przez okresowe potoki... W ¾ drogi, gdy zaczął się znów utwardzony szeroki szlak, dało znać o sobie moje bezgraniczne lenistwo – od około 17tej trapiła mnie uporczywie powracająca myśl, że skoro zostało mi niecałe 50 kilometrów do Foum-Zguid... to wcale nie mam zamiaru suszyć rano namiotu, zbierać drzewa na ognisko i w ogóle skoro droga się robi coraz lepsza to dojadę do miasteczka i tam się gdzieś przenocuję... Przez całą drogę widziałem może kilkanaście osób, włącznie z pasażerami samochodów i człowiekiem duchem gdzieś na horyzoncie... dzicz totalna, aż się prosiło rozbić obóz! Drewna na opał pod dostatkiem, miałem wszystko co potrzeba... Ale, nie! Leń mi się włączył, a kolana nie bolały;)
Na 80 km napotkałem pierwszą tablicę informacyjną, że hotel Hiba zaprasza za 40 km! Nic tylko przyspieszyć i na jakąś 19:30 będę na miejscu... ale droga się popsuła, coraz częściej musiałem zjeżdżać z głównego szlaku, bo wezbrane wody deszczowe go podmywały i kilkunastometrowe wyrwy na całej szerokości uniemożliwiały przejazd. O 18:30 słońce schowało się za góry – zmrok zapadał szybko, miałem jednak precyzyjne zadanie na dziś: dojechać do jakiegoś hotelu;) Około 19:30 zrobiło się całkiem ciemno, na horyzoncie zamajaczyły światła, chyba osada... Ostatnią godzinę jechałem w całkowitych ciemnościach, trójdiodowa czołówka Petzla to zdecydowanie za mało na coraz częstsze objazdy zniszczonych odcinków szosy... Po drodze pojawiły się jeszcze drogowskazy kierujące do innego hotelu, Dar-Bab Rimal... Miałem tam sporo ubawu. Wielka brama, dywany pomiędzy trawnikami, przybiega boy hotelowy, kurtuazja i w tyłek wchodzenie straszne – chcę pokoju, on pokaże, ale rower muszę zostawić, bo dalej już tylko dywany na ziemi... Idziemy, mijamy jakiś budynek z wielkimi oknami, w środku siedzą ludzie, jedzą kolację, panie w sukniach wieczorowych, panowie w koszulach i krawatach, dalej mijamy wielki basen, dochodzimy do oddzielnego budynku jakich tu sporo – to apartament, wielkie łoże, zaduch straszny, ale jest klimatyzacja, łazienka, wanna – Wersal. Pomimo strasznego zmęczenia przez dobre kilka minut nie mogłem wydobyć z siebie nic innego niż śmiech gdy usłyszałem cenę: 700Dh za noc, bez śniadania! Kolesiowi całkiem odbiło! Po zmroku, na rowerze, z czołówką na głowie, brudny i zmęczony przyjeżdża rowerzysta, który chce się zatrzymać w ich hotelu, boy hotelowy prowadzi go do apartamentu za 700Dh, bez śniadania i nie może zrozumieć z czego się śmieję;) Przychodzi jednak ktoś wyższy rangą, przygląda mi się wnikliwie kilka minut, podpytuje skąd jestem itp., oczywiście ni w ząb po angielsku! W końcu każe zaprowadzić mnie do innego miejsca, idziemy więc znów z boyem po tych luksusach, pokazuje mi bungalowy... bez prysznica i śniadania, za 200 Dh. Poszaleli! Na odchodne koleś mi proponuje, że skoro nie mam tylu pieniędzy to ja się teraz mogę wyspać, a on weźmie jako kaucję jedną z moich sakw – rano będę mógł pojechać do miasteczka i załatwić jakieś pieniądze... Ubaw miałem nielichy, tym bardziej, że niecały kilometr dalej stoi hotel Hiba, który przywitał mnie napisem WELCOME! Potem poznałem miłego właściciela, który udostępnił mi świetny pokój na parterze, z prysznicem i wszystkim co potrzeba podróżnikowi jak ja, zaproponował śniadanie, a wszystko w cenie 100Dh!! Nie mogłem odmówić;)

> > > Miejsce jest rewelacyjne! Polecam!!>>>>>>>>>>>>>>










Przejechałem dziś 120 kilometrów, w tym 8 po asfalcie – było naprawdę fajnie! Nie bardzo wiem czy już dojechałem do Faum-Zguid, ale patrząc na ilość przejechanych kilometrów to już pewnie ta miejscowość;) Kolana wcale nie bolały, ten jeden dzień luzu w Zagorze bardzo się przydał... Jutro kieruję się w stronę Tazenakhtu – tylko 85 km, ze dwie przełęcze...asfalt. Śmignę, że nawet nie zauważę;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

skomentuj, a będzie skomentowane