sobota, 13 marca 2010

11,12 i 13 marca, Foum Zguid - Tazenakht - Taliwin

O tych dniach piszę już w sobotę, z Taliwinu. Ponad 180 kilometrów od Foum Zguid, z którego ruszyłem w czwartek, bardzo późno, bo około 11tej - myślałem, że skoro to tylko 85 kilosów... dwie przełęcze... tylko, że ruszałem z niecałych 700 metrów, a skończyłem na prawie 1500 m... w dodatku od mniej więcej 40tego kilometra zaczęło wiać jak zawsze nie w plecy, wiatr z północy, chłodny, z pensjonatu Hiba wyjeżdżałem w krótkim rękawku i krótkich spodenkach, a do Tazenakhtu dojechałem okutany w dwie bluzy, wiatrówkę i spodenki rowerowe... inna sprawa, że dojechałem przed 20tą... bo nie przyjrzałem się dobrze mapie i ta przełęcz co miał być ostatnią, nią nie była!
Już od wyjazdu z Zagory widać było zmianę w zachowaniu ludzi, choć do Foum Zguid spotkałem tylko kilka osób, ale ludzie ci wydawali się być przyjaźniej, mniej materialnie nastawieni do samotnego rowerzysty... tak samo na trasie Foum - Tazenakht, ludzie się zatrzymywali, machali, pozdrawiali, kierowcy jadący z przeciwka unosili ręce w geście pozdrowienia... no i dzieci - tu akurat zdejmujące buty aby kawałek podbiec równo ze mną. Tę część drogi zdecydowanie najlepiej wspominam, mimo tego paskudnego wiatru, który powodował, że całkiem wszystkiego się odechciewało! Większość czasu droga prowadziła w górę zielonej doliny górskiej rzeki Uhmidii. Coś niesamowitego, wokół całkowicie surowe skały, strome zbocza, a w pasie około 100 metrów wokół strumienia kwitło stałe życie - gaje palmowe, zarośla, trawy, kasby i pojedyncze gospodarstwa, ptaki, wielbłądy... gdyby nie ten wiatr!!
Po drodze mijałem też wytwórnie miejscowej specjalności - miodu, całe setki uli, opiekujący się nimi pszczelarze wyglądali jak istoty nie z tej ziemi, ubrani w kombinezony i specjalne hełmy z siatką, po środku niczego, bo ule niewielkie, czasem niewidoczne wśród skał...
W ciągu ostatnich dni zgromadziłem sporo materiału fotograficznego dokumentującego "drogownicze" aspekty Maroka - najpierw piste, które było przygotowywane pod asfalt, potem inna część gdy droga była ewidentnie wytyczona przez geodetów, ale na razie tylko zwieziono rury melioracyjne. Dalej widziałem jak można spartaczyć przygotowania pod asfalt, bo ktoś w złych miejscach zaplanował "przepusty" dla wezbranych górskich potoków, które robiły co chciały z utwardzoną i wyniesioną ponad powierzchnię drogą... Na odcinku do Tazenakhtu miałem natomiast możliwość przyjrzenia się dokładnie jak w Maroku kładzie się asfalt, choć to za dużo powiedziane... Mianowicie, uprzednio utwardzoną tłuczniem i różnej grubości kamieniami drogę wyrównuje walec... ciężki sprzęt, a następnie na tak przygotowaną powierzchnię natryskiwana jest warstwa lepiku!! około 2cm i starczy, potem przyjeżdża ciężarówka z drobnymi kamykami, które po rozsypaniu na powierzchnię ponownie jest prasowana ciężkim sprzętem... tyle.
W Tazenakhcie zatrzymałem się hotelu w centrum, był prysznic, obok dużo straganów z gorącym jedzeniem, sporo ludzi, a ja miałem na sobie czarne, obcisłe, termiczne spodnie rowerowe, krótkie spodenki, buty górskie, bluzę i wiatrówkę, w dodatku zapomniałem zdjąć z głowy czołówkę (na szczęście ją zgasiłem) i tak oto przyodziany przechadzałem się wśród miejscowych szukając czegoś do zjedzenia... Tak niedorzecznie wyglądałem, że ludzie mi miejsca ustępowali, wszyscy wokoło ubrani byli w grube kurtki, na nich mieli wełniane jalibije, niektórzy nałożyli szalik! Na kilkanaście kilometrów przez miastem zrobiło się bardzo zimno, moje dłonie bardzo odczuły ostatni długi zjazd... tak w ogóle to ten odcinek słabo kojarzę, bo kilkumetrowy pas drogi przede mną oświetlałem sobie trzema diodami, dalej niewiele widziałem;)

Kolejny dzień z wiatrem, niestety. W drodze do Taliwinu wicher nie dał mi nacieszyć się drogą, dlatego jeszcze tu wrócę;) Tym razem droga po śródgórskiej kotlinie, wiało niemiłosiernie - oczywiście już nie z północy, bo teraz jechałem dokładnie na zachód, więc wiało z zachodu... Zimno, bardzo zimno. Ruszyłem z 1500, po drodze wjechałem na prawie 1900, potem kilkadziesiąt kilometrów jechałem powyżej 1800 metrów, od zachodu szybko zbliżały się chmury kłębiaste, widać było, że już tuż tuż, za jeszcze jedną przełęczą, za tym grzbietem jest zdecydowane obniżenie terenu, tam te obłoki się tworzyły... Zaszło słońce, najpierw schowało się w chmurach, by po godzinie całkowicie zniknąć za grzbietem górskim na horyzoncie... Zaczęło się błyskać, ale nie słyszałem grzmotów, w uszach miałem watę, na uszach chustkę, dalej kaptur wiatrówki i bluzy... nic nie słyszałem oprócz wiatru;)
Powoli staję się nocnym marokańskim jeźdźcą!! To już trzeci dzień z rzędu, który rowerowo kończę po zmroku, i powiem szczerze, jazda nocą nie jest taka zła. Owszem jest zimniej niż za dnia, ale jest zdecydowanie mnie pojazdów, czołówka pozwala na jazdę około 25-30 km/h, mam tylną, czerwono mrugającą lampkę na której widok kierowcy (o dziwo!) zwalniają z respektem, a co najważniejsze - wieczorami nie wieje!!

Do Agadiru pozostało około 200 km, dziś nie jadę, nie mam się w co ubrać, wszystko zakurzone i spocone - zatrzymałem się na kempingu na obrzeżach miasteczka, oczywiście przed wyjściem na śniadanie dokonałem wielkiego prania;)
Jutro, jeśli się da, dojadę do Tarudantu. Jestem na 1500 m, Taroudant na 250... jeśli nie będzie wiało to przejadę spokojnie te 120 kilometrów...

Dziś jeszcze się pobłąkam po okolicy, która słynie z plantacji szafranu! Niestety pogoda jest marna, około 10 stopni, niebo zachmurzone, na razie bez wiatru...

Pozostaje mi już 11 dni do wylotu do Polski, w której podobno zima znów zagościła;) A ja już za kilka dni powinienem się wykąpać w Atlantyku no i może po drodze zobaczę wreszcie kozy na drzewach!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

skomentuj, a będzie skomentowane