piątek, 5 marca 2010

4 marca wieczór, Agdz - Zakura

Po francusku Zagora, miejscowi jednak mówią Zakura... Przyjechałem. Pierwszy raz jestem mocno zawiedziony drogą (przez Tiszkę mimo wszystko było fajnie;) ). Z Agdz wyjechałem bardzo późno, około 13tej, a na kemping Prends ton Temps (będę tę nazwę wymieniał kilkukrotnie aby wyszukiwarki jej nie przegapiły...) dotarłem po 19tej - po drodze chmary dzieciaków, gdzie się nie zatrzymać, jak spod ziemi nagle pojawia się krzycząca banda: bonżur mersie, sawa - mam już serdecznie dość tych słów...
Po czym poznać czy grupka dzieci, do której zbliża się rowerzysta ma zamiar go zaczepić i ew. pobiec za nim?? Oczywiście po tym, że wszyscy jak jeden mąż opróżniają buty z kamieni - średnio się biega z kamykami w butach zamiast skarpetek...Początkowo myślałem, że zbierają amunicję by we mnie rzucać, albo przynajmniej postraszyć takim zamiarem, po kilku takich spotkaniach zrozumiałem co należy wtedy robić: trzeba nieco zwolnić, odetchnąć i dać ognia gdy zaczną się wydzierać: bonżur mersie, sawa??!!





Po drodze mijałem dziesiątki glinianych wiosek i rozsypujących się kazb i ksarów. Po jakimś czasie już nawet nie zwalniałem... a dolina Draa??Przereklamowana jak sopockie molo. Mógłbym w połowie drogi przejechać na drugą stronę rzeki i do Zakury dojechać gruntówką (piste), mógłbym ale nie mogłem, bo dziś lub wczoraj upuszczono sporo wody ze zbiornika gdzieś w górze Daraa, a co za tym idzie piste było zalane, nie mówiąc już o przejeździe którym miałem się dostać na drugą stronę...
Siedzę na kempingu Prends ton Temps w Zagorze, czekam na kolację już drugą godzinę... co z tego, że zaraz po przyjeździe wszyscy wydawali się dokładnie rozumieć, że muszę się szybko najeść, wykąpać i iść spać... niestety, miałęm problem nawet z umyciem rąk przed jedzeniem, bo "na chwilę" nie było wody - choć miała być non-stop, ciepła... umyłem się w kuchni. Wkurw mnie straszny łapie, bo kolacja miała być o 20tej, a mija 21:30, koleś wciąż roznosi jedzenie, ale nie do mnie! Prysznic będzie później, insz Allah!
Dostałem wreszcie harirę, cienką pomidorówkę... aż boję się co przyniesie zamiast tajinu. Robi się coraz chłodniej, przyszedł niewidomy Berber i rozrabia...
O tajin nie chce mi się już nawet pisać... starczy, że po raz pierwszy w Maroku razem z tajinem dostałem przyprawy do niego... pierś z kurczaka, ziemniaki, pomidor, cukinia, marchewka, wszystko rozgotowane... tak jakoś mnie dziwiły te wielkie gary w kuchni gdy myłem ręce...
Prysznic za działał po 23, nie zadziałałby gdybym nie zaczął krzyczeć, że nie mam ochoty na żarty po 100 kilometrach na rowerze! Potem skończył mi się j. angielski i całkowicie zasadnie zwyzywałem wszystkich po polsku... i woda się znalazła i nawet gorąca...
Oczywiście całkowicie odradzam to miejsce!! Choć w pierwszym momencie wydaje się, że jest bardzo przyjemnie, a to Abdullah pokazujący fotki z turystami z Rosji i Niemiec (profesorowie!!), których zawiózł na kilka dni na pustynię, a to uśmiechnięci turyści, którzy z pobłażaniem patrzą jak dziwię się, że nie ma wody pod prysznicem, a to niewidomy Berber, który szuka swej przewodniczki-wnuczki... Gdy zamknąłem drzwi do swej celi, chłopaki siedzący kilka metrów ode mnie zapragnęli nieco pośpiewać i pograć na miejscowych instrumentach... muza monotonna, ale nie na tyle aby mnie uśpiła... gdy tylko rozpoczęli wszelkie psy wokoło zaczęły wyć, do rana nie przestały szczekać!!!!
Spadam stąd rano, im prędzej tym szybciej!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

skomentuj, a będzie skomentowane