poniedziałek, 22 marca 2010

21,22 marca, Oulidia – Azemmour – Casablankax2


Walidija to taka nasza Jastrzębia Góra, albo nawet Krynica Morska – dwie ulice na krzyż, fajna plaża z laguną chroniącą brzeg przed dużą falą – kurort. Sporo ludzi mimo, że o przygotowaniach do sezonu nikt tu jeszcze poważnie nie myśli. Wystartowałem dopiero około 11tej... nie mogłem się zebrać. Tak jak zaplanowałem, El Jadidę „zwiedziłem” właściwie z siodełka, po drodze mijałem świetne miejsca do biwakowania, tuż przy plaży, z dala od domostw (i co za tym idzie dzieci), plaże szerokie, zatrzymałem się tylko na chwilę coś przekąsić na obrzeżach miasta i pognałem do Azemmouru, kilkanaście kilometrów dalej, w stronę Casablanki.

Warto jeszcze odnotować, że tuż przed Al-Dżadidą, jadąc jak ja, od strony Safi, usytuowany jest wielki port przeładunkowy, duuuża sprawa, robi wrażenie – statkami dostarczane są tu głównie surowce energetyczne, węgiel, gaz i ropa naftowa.


Hoteli w Azemmour jak na lekarstwo, po pół godzinie kręcenia się dostrzegłem wreszcie ogromny napis u szczytu budynku przy głównej ulicy: HOTEL LA VICTOIRE – jak się potem okazało był to chyba jedyny hotel w mieście, nie licząc tych „przewodnikowych” po kilkaset dirhamów. Wysokie schody, pokój dwu-łóżkowy, prysznic płatny, bardzo wspólny – 57 DH. Zmyłem się stamtąd przed 9 rano.
Do Casy niecałe 90km, jest dobrze – dojadę na tyle wcześnie, że znajdę hotel blisko lotniska, na dwie noce i może nawet rozkładanie i pakowanie roweru będę mógł odbyć gdzieś przy terminalu... Tak sobie myślałem. Do przedmieścia Casablanki dojechałem około 14tej, skręciłem w dużą ulicę w prawo – chciałem dojechać do drogi w stronę Marrakeszu i lotniska. Jechałem i jechałem i jechałem i pewnie ta duża trasa, którą minąłem wiaduktem to pewnie było to, więc skręciłem do miasta, potem jeszcze kilka razy sobie poskręcałem i wylądowałem właściwie nie wiem gdzie... oczywiście po drodze rozglądałem się uważnie czy nie mijam jakiegoś hotelu, ale to tak jakbym do Warszawy wjechał od strony Ursynowa i na Pileckiego szukał hotelu... Choć to może nie całkiem dobre porównanie, bo Casablanka jest chyba ze dwa razy większa od stolicy kraju na Wisłą. W końcu jest drogowskaz, "Marrakesz", "lotnisko Mohammada V – autostrada", ale znak zakazu wjazdu motorowerów leży w trawie więc tnę bez zastanowienia, zrobiła się jakaś 16ta. Jadę i jadę i jadę i wreszcie tablica: lotnisko 4 km... ale to do zjazdu, potem jeszcze 8 do terminali... Po drodze mijam punkt poboru opłat – na mój widok strażnik wyskakuje z budki i machając wskazuje abym przeszedł obok – rowerów nie przewidziano w taryfikatorze. Po drodze oczywiście ani jednego hotelu, nic. Mijam więc lotnisko i jadę dalej. Zamierzałem dojechać do innej dojazdówki do Casablanki – tam na pewno musi być jakiś hotel... Zatoczyłem więc przykładne koło i po kolejnych dwudziestukilku kilometrach ponownie wjechałem do Casablanki!
Tak oto, zamiast 90 przejechałem dziś prawie 160 km, bo szukanie hotelu w centrum to też nie prosta sprawa, wszędzie full. Wreszcie po godzinie zsiadania i wsiadania na rower znalazłem się na parterze hotelu Rialto, tu miły, młody człowiek zaproponował mi pokój w krzywdząco wysokiej cenie, ale z prysznicem, WC na korytarzu – jutro dostanę nieco tańsze lokum, też z prysznicem, jedynka. Recepcjonista zapomniał jednak dodać, że ciepłą wodę to tu się podaje tylko w bliżej nieokreślonych godzinach i akurat jest już za późno...
No cóż, frycowe. Sił o dziwo mi nie brakowało, poszedłem więc jeszcze na miasto, zjadłem coś, rozejrzałem po okolicy... Pojutrze wylatuję, jest parę spraw, które muszę jutro zrobić.

Ostatnie dni traktowałem już całkowicie „dojazdowo” - myślami byłem w Polsce, a i „wspaniałe okoliczności przyrody” temu sprzyjały, bo przez ostatnie 150 kilometrów miałem i Mazury, z wąskimi, krętymi szosami pomiędzy pagórkami, i Mazowsze z zieleniejącymi polami po horyzont i Kaszuby z wysokimi brzegami morskimi, porozrzucanymi gospodarstwami... No i krówkami zapachniało i sianem, i traktory na polach, i marchewki sortują przy drodze...








A sama Casablanka przywitała mnie billboardami reklamującymi nowe połączenie Marokańskich Królewskich Linii Lotniczych z Warszawą, za 3860 dirhamów!!! Być może następnym razem dotrę tu Royal Air Maroc??














EDIT: 29 maja 2010:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

skomentuj, a będzie skomentowane