Jazda zaczęła się po prostu rewelacyjnie! Pierwsze 33 km pokonałem ze średnią prędkością 27 km na godzinę. Przy wyjeździe z miasta nic nie zapowiadało tak dobrej drogi, zamierzałem zatrzymać się po 10km... jechało się świetnie więc ustaliłem sobie, że odpocznę na piętnastym, nawet nie zauważyłem kiedy minąłem 25... około 30 km już wiedziałem, że dalej nie będzie tak słodko, do tej pory wiatr wiał z mniej więcej godziny 16:30... na horyzoncie jednak pojawiły się wniesienia, pierwsza przełęcz i co gorsza bardzo dużo piasku w powietrzu... po kolejnych 2 km wiatr się wzmógł, a szosa niespodziewanie zamiast biec prosto do gór, skręciła w prawo, dostałem więc wiatr prawie z wiadomo co.... i jechało się marnie, trochę dookoła w stronę przełęczy, na podjeździe minąłem słupek, że do Mhamidu mam jeszcze 50 km... zaczynała się pustynia... piachem zawiewało na drogę, zaczynało się robić bardzo ciekawie! Minął mnie samochód osobowy z bagażnikiem dachowym wypełnionym baranami...
Po przełęczy (obok Jabel Bani) jedzie się jakąś wysoczyzną, są tam tylko skały, kamieniste zbocza, pył i wiatr... kilka drzewek i kępek traw i pierwsze wielbłądy puszczone samopas... Wiało, z prawej mocno wiało, ale wciąż dało się jechać, tylko co jakiś czas lepiej było zejść z roweru i przeczekać zawieję...kilka minut i jedzie się dalej...
W Tagounite zrobiłem dłuższy postój, ponad pół godziny siedziałem w podcieniu, jadłem miejscowy chleb... chyba nawet chwilę przysnąłem. Obudzili mnie kolesie dostarczający butle z gazem... normalnie wyrzucali je z ciężarówy na glebę... pełne... KaaaBuuum.
Do Mhamidu zostało wg miejscowych oznaczeń 30 kilometrów, minęła 14ta, za miastem zaczął się prawdziwy cyrk... Wiało jak diabli, sypało piachem... Z wolna zbliżałem się do drugiej przełęczy (Tizi-Beni-Selmane), wyglądała na lekką przeszkodę i taką też była, bułka z masłem;)
Za drugą przełęczą jest fajny zjazd, wiatr jakby ustał... wykręciłem ponad 60km/h, ale w dali już widziałem co się będzie działo za kilka kilosów...
Droga znów zmieniła kierunek! Znów na zachód i pod wiatr... To co się działo przez ostatnie kilkanaście kilometrów to małe piekiełko...
Co za piękne miejsce to Maroko!! Nie ma porównania, ostatnie kilometry były duuużo gorsze od Tiszki! Wiało, zapieprzał piach, na jakieś 50 metrów nic nie było widać, debile jadący z przeciwka oczywiście nie zamierzali włączyć świateł, a mnie co jakiś czas zawiewało na środek drogi... Debile jadący z tyłu nagle zaprzestali trąbienia zza pleców, więc dwa razy otarliśmy się z Peugeotem i Mercedesem, auta nawet nie zwolniły... Zacząłem jechać poboczem, ale tam kolejna masakra, co kilkadziesiąt metrów leżały łachy piasku, gdy w nie wjeżdżałem to stawałem dęba... Gorzej niż na Tiszcze...
Jutro mam plan pojechać zobaczyć wchód słońca na pustyni... Jeśli się obudzę;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
skomentuj, a będzie skomentowane