piątek, 20 kwietnia 2012

z deszczem i pod wiatr

Monji i jego praca.

rodzinka jest bardzo dumna ze swego biznesu

schronienia pasterskie wykute w skałach - świetna na przetrzymanie największej nawałnicy

leniwe bociany, którym nie chciało się lecieć do Europy

... zajęły dziesiątki stanowisk na porzuconych konstrukcjach kolejowych

Fort w Tabarce - pogoda całkiem przyjemna.

Tabarka z drogi na granicę

Wreszcie autozdjęcie - 125 km do Annaby w Algierii

zdjęcie spod kurtki, granica po stronie algierskiej

miło!

oczywiście zamierzałem jechać w tym samym kierunku co auto

nocne legowisko gdzieś za El Kala

drugie autozdjęcie

ehh, Ksar Ghilane mi się przypomniał

trzecie autozdjęcie

Bazylika Św. Augustyna w Annabie



A dziś od zdjęć zacząłem...

16 kwietnia zdarzenia potoczyły się własnym tempem, w kierunku wcześniej obranym, czyli w stronę Algierii - na nic się zdały próby modelowania rzeczywistości.
Monji otworzył mnie tuż po pierwszym muezinie, czyli około 6tej – zanim się spakowałem i pożegnałem z chłopakami, zrobiła się 7. z minutami. To i tak nieźle zważywszy na to, że z Tunisu wyjechałem już po południu! Do Tabarki pozostawało jakieś 75 km, musiałem tam odbyć krótką sesję w internecie (np. wciąż nie wysłałem PITu!) i zorganizować sobie spanie, bo nie zamierzałem „na noc” wjeżdżać do Algierii.
Pogoda właściwie się nie zmieniła, wiatr klasycznie w nos, no i kilka razy na godzinę spadał deszcz na tyle obfity, że musiałem kryć się po krzakach lub jakimiś budami. W Sajanene zaskoczyły mnie całe stada bocianów, jakieś leniwe sztuki, którym nie chciało się lecieć aż do Europy. W Nefcie kupiłem kurczaka, połowę zjadłem od razu, resztę zapakowano mi na wynos. 25 km przed Tabarką zatrzymał się przede mną pickup, a kierowca zaproponował podwózkę do miasta – widział mnie jedzącego kurę w Nefcie.... Już dawno powinienem był skorzystać z tunezyjskiego roweroautostopu. chociaż z drugiej strony i tak nie zależało mi dziś na czasie. Kierowca był bardzo rozmowny, nie dziwił się, że jadę rowerem do Algierii, mówił, że tam są lepsze drogi niż w Tunezji. Co chwila gdzieś wydzwaniał, a najczęściej powtarzanymi słowami były: bisikleta i bulanda. Pod sam koniec drogi zadzwoniła jego dziewczyna, która raczej nie dała wiary historyjce, którą chyba się tłumaczył ze spóźnienia. Pokazaliśmy sobie zdjęcia noszone w portfelach, od mojego nie mógł oderwać wzroku...
Chwilę się pokręciłem po mieście, znalezienie kafejek internetowych w miasteczkach i miastach tunezyjskich to żaden problem. Sesja się przeciągnęła, później jeszcze zmyliłem drogę i pognałem za jakimś TIRem na algierskich rejestracjach, myśląc, że zmierza w stronę granicy. Nie pomyliłem się, ale jechał na inne przejście graniczne niż to, które chciałem przekroczyć (teraz już wiem, że nie powinienem był wówczas zawracać). Zrobiła się 4 PM, postanowiłem, że znajdę jakiś nocleg bliżej przejścia, po drodze miały być jeszcze dwie miejscowości. Z poziomu morza wjechałem na ponad 200 metrów, zjechałem na 150, znów wjechałem na 250, i znów zjechałem na 200. Wcale mi się nie spieszyło, ale ni stąd ni zowąd wjechałem na 430 metrów i stanąłem na skraju Tunezji... 13 km z Tabarki zleciało jakoś tak szybko, że przejechałem te miejscowości co się miałem w nich zatrzymać i tak oto musiałem się dziś odprawić na drugą stronę.
Jeszcze po stronie tunezyjskiej zjadłem resztę kurczaka, widać było, że chłopaki ze straży granicznej nie mogli się doczekać gdy wreszcie zdradzę im skąd jestem i dokąd zmierzam. Byłem trochę zdenerwowany na granicy, sforsowałem o jeden szlaban za dużo i z wysokiej stróżówki wybiegł za mną przemiły strażnik graniczny, zawracając do swojego okienka po „druczek wjazdowy”. Klasyczne rubryczki. Imię, nazwisko, zawód – tu błysnąłem i piszę „teacher”, pewnie spytają się co to takiego (bo tu się nie mówi po angielsku) i wtedy wyjadę, że „mudarris”. Zadziałało w 100%, atmosfera się poważnie rozluźniła, nagle się okazało, że urzędnicy już nieco lepiej rozumieją angielski i nawet zaczęli zadawać pytania w tym języku... Cała „pogadanka” trwałą może 20 minut, i dostałem stempel wjazdowy. A miało być tak strasznie i duszno.
Zrobiło się naprawdę późno, byłem pewien, że do El Kali (pierwszego większego miasta w Algierii) wjadę po zmroku, ale przynajmniej nie padało już i trochę mniej wiało. W połowie drogi do miasta minąłem rezerwat Tonga, całkiem urokliwe miejsce, świetnie oznaczone i zagospodarowane, z dużą ilością parkingów, z kempingiem i, ponieważ to teren podmokły, z gigantyczną ilością insektów – powinienem tu zatrzymać się na noc w drodze powrotnej, rezerwat wygląda na bardzo ciekawy. „Zwiedzanie” Kali ograniczyło się do przejechania obok portu, kolonialnej katedry i bazaru, wciąż tętniącego życiem – banki nieczynne, kantorów nie widać, nie mam miejscowej waluty, zmrok zapadł jakąś godzinę wcześniej. Nie było dobrze, więc pojechałem dalej, mając nadzieję na rozbicie się namiotem gdzieś na poboczu. Ruch samochodowy osłabł, wiatr się wzmógł, a po jakiejś godzinie całkiem porządnie się rozpadało. Zacząłem zliczać kilometry... od kawiarni Monjiego do Tabarki przejechałem jakieś 75, w tym 25 autem, czyli rowerem 50, do granicy 13, plus to co „zgubiłem” przez błąd nawigacyjny, czyli razem jakieś 20... łącznie to już 70 km, dalej dodaję to co mam na liczniku, 55 – wychodzi, że już trzasnąłem 125. Pomimo deszczu jechało mi się całkiem dobrze, po zmroku nie wiało już tak bardzo, samochodów niewiele, włączyłem oświetlenie tylne i przednie, i jakoś tak dalej fajnie się jechało, że nawet zacząłem rozważać czy by dziś nie dojechać do Annaby? Aż się porządnie nie rozpadało. Zaczynała się niezła zawieja z deszczem, który wisiał jeszcze gdzieś wysoko ponad mną. Wjechałem w jakieś chaszcze za pierwszą blaszaną budą jaką spotkałem od El Kali. Cudna polana, osłonięta od drogi niskimi drzewami i krzakami. Wyciągam z wora namiot, tropik oddzielnie, w tym momencie zrywa się wiatr jakby tylko na to czekał – unosi płachtę wysoko, trzymam mocno, nie puszczam, wrzuca nią i mną o jakąś palmę. Lecz nie puściłem. Rozpadało się totalnie. Zapakowałem wszystko z powrotem do wora, i puściłem pędem w stronę blaszaka. Oczywiście był pozamykany na kilka kłódek, ale miał niewielki daszek. Minęła 23, na liczniku 75 km, czyli od świtu przejechałem prawie 150 – do Annaby miałem jeszcze jakieś 50. Gdyby nie ten wiatr i deszcz... Zawinąłem się w śpiwór, położyłem na materacu, i całość owinąłem tropikiem z namiotu. W takim kokonie spędziłem resztę nocy, całkiem było przyjemnie. Wiało, było głośno, bo auta jednak co rusz przejeżdżały jakieś 3 metry od mego legowiska, ale było ciepło, choć nad ranem zrobiło się mokro, bo przez dziurę w dachu nakapało na mnie całkiem sporo wody, która się jakoś „przelała” do środka i zmoczyła pół śpiwora...
Świt przywitałem z miłym, starszym panem, który mieszkał w domku naprzeciwko - nie zauważyłem go, bo nie świeciło się w nim żadne światło. Pan kilka razy mnie wyściskał życząc udanej podróży i poszedł walić laską, w zamknięte drzwi ogrodzenia rozdzielni prądu – pewnie i on żałował, że nie miał nocą prądu...
W ogóle, to po przejechaniu granicy rzeczywiście najbardziej zauważalną różnicą była duża ilość światła w mijanych wioskach. To znaczy wioski były głównie pomiędzy granicą i El Kalą, później tylko kilka minąłem, ale i te, oddalone od drogi o kilkaset metrów, oświetlały wysokie latarnie uliczne. No i asfalt na pierwszym zjeździe w Algierii był wyśmienity. Takim w Tunezji nie jechałem ani razu. No i wszędzie były znaki drogowe, oczywiście mało kto się nimi przejmował, ale w Tunezji na znaki nie można było liczyć prawie wcale... I pasy były wymalowane.
17 kwietnia rozpoczął się deszczem, długo czekałem by ruszyć, pojawił się właściciel blaszaka, przywiózł bagietki i jakieś warzywa, pewnie niedługo po moim odjeździe odpalił grilla i otworzył mini barek. Ujechałem może 2 km i rozpadało się na tyle mocno, że nie dało się jechać. Spod kół aut bryzgała deszczówka, która lała się też strumieniami z nieba. Dawno nie jechałem w tak porypanych warunkach, wiało w ryj, padał deszcz. Trudno jest mi teraz dokładnie policzyć, a nie pamiętam stanu licznika, ale we wtorek przejechałem jakieś 60 km, non-stop pod wiatr, i nie pamiętam też ile razy mokłem i wysychałem – wiele razy. Po drodze zatrzymywałem się w kilku ciekawych miejscach – deszczochronach dla bydła, przystankach autobusowych „zamieszkałych” przez robotników drogowych, pod daszkami kawiarenek prawie w szczerym polu (w jednej z nich poczęstowano mnie całkiem dobrym espresso), w ruchach o średnicy takiej, że mogłem w nie swobodnie wjechać rowerem, pod ciężarówkami na parkingach, za krzakami wraz z innymi chroniącymi się tam podróżnymi...
Do Annaby wjechałem w pełnym słońcu, 5 km przed miastem rozpogodziło się całkowicie – zdążyłem po raz enty wyschnąć, zrobiłem kilka zdjęć, górującej nad miastem, Bazylice Św. Augustyna. Tuż po 16tej, czyli tuż przed zamknięciem banku, zrealizowałem wymianę waluty. Nie jest to wcale takie proste, bo algierskie banki wymieniają dewizy wyłącznie Algierczykom, a obywatele innych krajów muszą korzystać z usług oddziałów banków zachodnich. Kurs 1 Euro = 100,67 DZD, ciekawe czy kurs w bankach algierskich jest taki sam?
W drodze z Tabarki wyjadłem cały zapas ciastek i innych wspomagaczy, nie byłem jakoś strasznie głodny, dlatego wpierw znalazłem sobie hotel. Hotel Baghdad, nazwa brzmiała fajnie, cena za noc w pokoju z prysznicem: 800 dinarow, niecałe 40 pln za możliwość zmycia z siebie błota, wysuszenia ciuchów i może nawet uprania sobie czegoś? Całkiem niewiele, zważywszy, ze hotel mieścił się bliziutko centrum, dworca kolejowego, banków i w ogóle ta nazwa...
Vis a vis hotelu otwarta była do późna restauracja Jamila, z fajnym kucharzem, który grillował piersi kurze w taki sposób, że aż włos mi się zjeżył po pierwszych kęsach...
Rower schowałem w schowku przy recepcji, po mieście poruszałem się piechotą, nie byłem strasznie przemęczony, tylko, że nie wiem dokładnie kiedy, ale strasznie sobie naderwałem ścięgna lewej nogi. Do wesela się zagoi, ale chodzenie sprawia mi bardzo dużo bólu.
Wieczorem znalazłem jeszcze jakieś miejsce z internetem – kafejek tu dostatek, są nawet całodobowe. Muszę obmyślić plan ewakuacji do Algieru – nie ma szans abym przejechał 560 km w 3 dni, nie przez te góry, które dzielą Annabę i Algier, i nie po tej dzisiejszej walce z deszczem i wiatrem. Odpocznę sobie dzień... Rano poszukam możliwości przedostania się do stolicy, 20 kwietnia zjeżdża się ekipa etapu 24bis, jest tu i pociąg i pewnie jakieś autobusy... a miasto wydaje się być bardzo „wyluzowane” - tego mi teraz potrzeba, luzu.
PS redaguję ten post w drodze do Algieru, na resztkach baterii... i tak właśnie sobie przypomniałem, że przez przypadek (choć tak może właśnie miało być, by odbyć tę drogę w nieświadomości), przejechałem z Tunisu do Annaby drogą, którą w 1927 roku pokonywał Kazimierz Nowak podczas podróży z Trypolisu do Algieru... Niestety nie mam przy sobie więcej wpisów z dziennika podróżnika niż te, które udostępniło uczestnikom etapu tunezyjskiego Afryki Nowaka, poznańskie wydawnictwo Sorus. To, co mam, zawiera jednak wpisy ostemplowane pieczęciami m.in. z Mateur, Sedjenane, Tabarki, to miejscowości przez które przejeżdżałem. Szkoda, że nie pamiętałem o tej podróży wcześniej, może w Annabie mogłbym poszukać jakiś „nowakowych” śladów?? W mieście spędziłem dwa pełne dni, sporo się nachodziłem i najeździłem by je nieco lepiej poznać, miałem sporo czasu żeby poszukać też śladów Nowaka, może i on odwiedził Liceum im. Piotra i Marii Curie? Ehh, szkoda.
PS2 powiesiłem go już z Algieru, do którego dotarłem 3h przed świtem, o tym jak i dlaczego tak wcześnie napisze się pewnie niedługo, chociaż obiecać nie mogę, bo za kilkanaście godizn będziemy w komplecie i trochę inne sprawy zaczna nas zajmować niż pisanie o tym co było;) zapraszam też na www.afrykanowaka.pl - zakładka relacje, i etap 24bis