sobota, 14 kwietnia 2012

Frajdej, trzynastego




Wczoraj był frajdej, trzynastego. I oprócz tego, że znajdowałem się wciąż dużo za daleko od lotniska w Marsylii (bo dziś miałem zdążyć na samolot do Tunisu), to nie skłamię pisząc, że wczorajsze zbiegi okoliczności zakończyły się nadzwyczajnie pozytywnie, gdyż ostatecznie noc spędziłem w budynku Aeroport Marseille Provance !

Jak się tu znalazłem, i co się działo od 4 kwietnia, czyli od dnia gdy wsiadłem w Warszawie do PolskiegoBusa jadącego do Wiednia, pewnie jeszcze kiedyś spiszę. Działo się sporo, a niektórzy pewnie nie uwierzą w te wydarzenia. Dużo się wyjaśni już niedługo, a jeśli jeśli niedługo się się wyjaśni na „tak”, to 15.05 maja wyjaśni się jeszcze bardziej... (w czwartek, rano wypiłem pierwszą od ponad 4 tygodni kawę, nie mam już sił, musiałem się czymś podtrzymać przy życiu...)

Noc na lotnisku spędziłem całkiem wygodnie, chociaż „antykloszardowe” siedzenia, z na stałe mocowanymi podpórkami na ręce, to jakieś nieporozumienie, bo trzeba się nieźle nagimnastykować, by zmieścić się na zestawie takich krzesełek. Przespałem więc prawie całą noc najpierw na lewym, a potem na prawym boku, pod miednicę podkładając sobie futerał od laptopa, wyginając się w scyzoryk. „Nocą miałem gości, przyszły zwierzątka” i strasznie hałasowały przy automacie z kawą. Włosi jacyś, smakosze kawy, nic sobie nie robili z tego, że obok ktoś śpi i bardzo głośno wyrażali swoją dezaprobatę smaku płynu, który wydobył się z maszyny. Nad ranem, już po świcie, obudziły mnie głosy, ale nie byle jakie, bo zaoceaniczne – przyleciał ogromny samolot z Australii (lub z jakiejś innej Kanady) i kangury nim lecące wpuszczono na krótki czas do hali lotniska. Wcale się nimi nie przejmowałem, ale oni nie byli zadowoleni, że podróż się przedłuża, bo przystanek w Marsylii chyba nie był planowany. Niech się cieszą, że wylądowali – wczoraj był frajdej trzynastego.

Od 8. zacząłem wcielać w życie plan zdobycia taśmy klejącej, niezbędnie niezbędnej do odpowiedniego opakowania roweru. Karton i folie to nie problem, już wczoraj zlokalizowałem wokół budynku kilka remontowanych elewacji, a co za tym idzie masę wielkich kartonów po oknach, elementach ścian itp. Trudność się pojawiła gdy zdałem sobie sprawę z tego, że dziś jest sobota – więc, jak wiadomo, w bogatych krajach Unii Europejskich, jest to dzień wolny od pracy i robotników dziś nie spotkam na rusztowaniach, a rusztowania są za ogrodzeniami. Niemniej, tak jak pisałem kartony to nie problem, nawet jeśli dzień wcześniej padało to szybko schną na słońcu. Problem był z taśmą klejącą, którą powinienem karton posklejać, a i w dodatku była niezbędna do zrealizowania pewnego chytrego planu. Miałem bowiem kilkukilogramową nadwagę, i jak wiadomo nie chodzi o wagę mojego ciała, ale tych wszystkich rzeczy, które targałem tu z Warszawy. Zamierzałem przeprowadzić, spraktykowane po raz pierwszy w Tunisie, dopakowywanie kartonu już po zważeniu, czyli w drodze od odprawy bagażowej do stanowiska nadgabarytowych bagaży (teraz przynajmniej już wiadomo dlaczego samoloty spadają!).
Robotników nie było, obsługa lotniska nie potrafiła mi pomóc, postałem więc chwilę przed lotniskiem, w oczekiwaniu na jakiś pasażerów, których bagaże będą oklejane taśmą – pewnie zostanie im trochę po odprawie i mi dadzą. Sam bym tak zrobił. Pasażerowie z takimi paczkami, to przeważnie Arabowie, mój francuski jest prześmieszny, do „mówienia” po arabsku wciąż nie mogę aspirować, a oni po angielsku ni w ząb, pokazuję więc oderwaną taśmę i karton do sklejenia. Już pierwszy z nich nakierował mnie na uniwersalne słowo oznaczające szeroką taśmę klejącą: scotch – i wszystko staje się prostsze. Pierwsi zagadnięci Arabowie nie mieli „skocza”, drudzy też, ale Ci przynajmniej powiedzieli, żebym spróbował wewnątrz portu lotniczego. Ale gdzie? Koleś mówił, że w „rela”, kuurde, ale co to takiego? Pytam się człowieka od foliowania bagażu, on też mówi „rela” i wskazuje drugi hol, gdzie mieści się... Relay. Co za język... Do Relay'a zaglądałem już wcześniej, oglądałem półki, ale mimo mojego nadpobudliwego wzroku, nie znalazłem tego, za co ostatecznie zapłaciłem 4,2 euro - wystarczyło spytać piękną czarnooką sprzedawczynię o Scotch - i życie staje się łatwiejsze;) Swoją drogą, taka taśma naprawdę nie zajmuje dużo miejsca, nie jest też ciężka i koniecznie muszę ją dopisać do listy rzeczy absolutnie niezbędnych na wyjazdach rowerowych.
Wieczorem będę znów w Tunisie. Tunezję wspominam bardzo. Pod każdym względem bardzo.



Zdecydowanie najbardziej w Marsylii brakowało mi wolnego dostępu do internetu – niby coś można kupić on-line, ale co dziwne programy do obsługi nie współpracują z linuxem. Ponadto, opłaty są srogie, bardzo srogie – 0.15 euro za minutę połączenia.

Karton się nadał, bez problemu, pierwszy raz byłem pierwszym pasażerem na Check inie! Formalność się przedłużała, bo nie miałem przy sobie biletu elektronicznego i podszedłem do miłego pana tylko z paszportem. Po odprawie oczywiście dorzuciłem jeszcze ze dwa kg z bagażu podręcznego i jakoś dolecieliśmy, nie spadliśmy do M. Śródziemnego!

Teraz siedzę u Fabiana. Łza się kręci. Ten sam pokój, Miriam szwendająca się po mieszkaniu jak duch – bez entuzjazmu, ale z uśmiechem oznajmia, że całe mieszkanie jest do mojej dyspozycji, oprócz jej pokoju. Fabian będzie rano, przed moim wyjazdem – dzwonił tylko. Może to i dobrze. Mam czas na zastanowienie się co robić dalej. Mówił, że na przejściu na wybrzeżu nie ma problemu z przekraczaniem granicy z Algierią – grunt to mieć pieczątkę wjazdową w paszporcie, no i wizę. Jacyś rowerzyści z Hiszpanii ostatnio nie wjechali do Algierii, bo policjant z lotniska nie wbił im w paszportach wjazdówki. Mi wbił, więc wjadę. Jak dotąd idzie naprawdę zaskakująco łatwo...

Pomimo, że Miriam nie ma dziś urodzin, to piję z nią piwo. Przezajebiaszczo jestem szczęśliwy.

Rower całkiem sprawny, chociaż na dwóch przełożeniach skrzynia biegów nieco rzęzi – jutro podkręcę. Uporałem się ze składaniem w jakieś 30 minut, przed lotniskiem towarzyszył mi przemiły Tunezyjczyk, który był wszystkiego ciekaw. Na koniec pokazałem mu GPSa i zdębiał gdy zaproponowałem aby się przejechał. Po 10 minutach do przejażdżek ustawiała się kolejka. Taksówkarze. Jak dzieci.

Na rue Haifa trafiłem bezbłędnie, 28 minut z lotniska. Mieszkanie nr 8 – drugie piętro, po lewej.

Nie dość, że dziś dogoniłem sam siebie, to po przylocie do Tunisu nawet się przegoniłem, zyskałem czas, cofając zegarek o godzinę!

Wpieprzam bagietkę, Miriam namawia mnie na makaron z dobrze pachnącym sosem, dzień odlatuje na chmurze.


No i kilka zdjęć się udało już zrobić:
tym samolotem nie poleciałem z Marsylii

poranek z krzyczącymi dzieciakami

tym samolotem też się nie dostanę do Algierii

niezły śmietnik na lotnisku marsylskim

Zaziz, mój nowy kolega z Tunisu

powininiem brać opłaty za przejażdżki

taksówkarze prawie sobie wyrywali rower spod tyłków

pan z parasolem nie chciał się dać namówić na rundkę

:-)