Wczoraj był frajdej, trzynastego. I oprócz tego, że znajdowałem się wciąż dużo za daleko od lotniska w Marsylii (bo dziś miałem zdążyć na samolot do Tunisu), to nie skłamię pisząc, że wczorajsze zbiegi okoliczności zakończyły się nadzwyczajnie pozytywnie, gdyż ostatecznie noc spędziłem w budynku Aeroport Marseille Provance !
Jak się tu
znalazłem, i co się działo od 4 kwietnia, czyli od dnia gdy
wsiadłem w Warszawie do PolskiegoBusa jadącego do Wiednia, pewnie
jeszcze kiedyś spiszę. Działo się sporo, a niektórzy pewnie nie
uwierzą w te wydarzenia. Dużo się wyjaśni już niedługo, a jeśli
jeśli niedługo się się wyjaśni na „tak”, to 15.05 maja
wyjaśni się jeszcze bardziej... (w czwartek, rano wypiłem pierwszą od ponad 4 tygodni kawę, nie mam już sił, musiałem się czymś podtrzymać przy życiu...)
Noc na lotnisku spędziłem całkiem wygodnie, chociaż
„antykloszardowe” siedzenia, z na stałe mocowanymi podpórkami
na ręce, to jakieś nieporozumienie, bo trzeba się nieźle
nagimnastykować, by zmieścić się na zestawie takich krzesełek.
Przespałem więc prawie całą noc najpierw na lewym, a potem na
prawym boku, pod miednicę podkładając sobie futerał od laptopa,
wyginając się w scyzoryk. „Nocą miałem gości, przyszły
zwierzątka” i strasznie hałasowały przy automacie z kawą. Włosi
jacyś, smakosze kawy, nic sobie nie robili z tego, że obok ktoś
śpi i bardzo głośno wyrażali swoją dezaprobatę smaku płynu,
który wydobył się z maszyny. Nad ranem, już po świcie, obudziły
mnie głosy, ale nie byle jakie, bo zaoceaniczne – przyleciał
ogromny samolot z Australii (lub z jakiejś innej Kanady) i kangury
nim lecące wpuszczono na krótki czas do hali lotniska. Wcale się
nimi nie przejmowałem, ale oni nie byli zadowoleni, że podróż się
przedłuża, bo przystanek w Marsylii chyba nie był planowany. Niech
się cieszą, że wylądowali – wczoraj był frajdej trzynastego.
Od 8. zacząłem
wcielać w życie plan zdobycia taśmy klejącej, niezbędnie
niezbędnej do odpowiedniego opakowania roweru. Karton i folie to nie
problem, już wczoraj zlokalizowałem wokół budynku kilka
remontowanych elewacji, a co za tym idzie masę wielkich kartonów po
oknach, elementach ścian itp. Trudność się pojawiła gdy zdałem
sobie sprawę z tego, że dziś jest sobota – więc, jak wiadomo, w
bogatych krajach Unii Europejskich, jest to dzień wolny od pracy i
robotników dziś nie spotkam na rusztowaniach, a rusztowania są za
ogrodzeniami. Niemniej, tak jak pisałem kartony to nie problem,
nawet jeśli dzień wcześniej padało to szybko schną na słońcu.
Problem był z taśmą klejącą, którą powinienem karton
posklejać, a i w dodatku była niezbędna do zrealizowania pewnego
chytrego planu. Miałem bowiem kilkukilogramową nadwagę, i jak
wiadomo nie chodzi o wagę mojego ciała, ale tych wszystkich rzeczy,
które targałem tu z Warszawy. Zamierzałem przeprowadzić,
spraktykowane po raz pierwszy w Tunisie, dopakowywanie kartonu już
po zważeniu, czyli w drodze od odprawy bagażowej do stanowiska
nadgabarytowych bagaży (teraz przynajmniej już wiadomo dlaczego
samoloty spadają!).
Robotników nie
było, obsługa lotniska nie potrafiła mi pomóc, postałem więc
chwilę przed lotniskiem, w oczekiwaniu na jakiś pasażerów,
których bagaże będą oklejane taśmą – pewnie zostanie im
trochę po odprawie i mi dadzą. Sam bym tak zrobił. Pasażerowie z
takimi paczkami, to przeważnie Arabowie, mój francuski jest
prześmieszny, do „mówienia” po arabsku wciąż nie mogę
aspirować, a oni po angielsku ni w ząb, pokazuję więc oderwaną
taśmę i karton do sklejenia. Już pierwszy z nich nakierował mnie
na uniwersalne słowo oznaczające szeroką taśmę klejącą: scotch
– i wszystko staje się prostsze. Pierwsi zagadnięci Arabowie nie
mieli „skocza”, drudzy też, ale Ci przynajmniej powiedzieli,
żebym spróbował wewnątrz portu lotniczego. Ale gdzie? Koleś
mówił, że w „rela”, kuurde, ale co to takiego? Pytam się
człowieka od foliowania bagażu, on też mówi „rela” i wskazuje
drugi hol, gdzie mieści się... Relay. Co za język... Do Relay'a
zaglądałem już wcześniej, oglądałem półki, ale mimo mojego
nadpobudliwego wzroku, nie znalazłem tego, za co ostatecznie
zapłaciłem 4,2 euro - wystarczyło spytać piękną czarnooką
sprzedawczynię o Scotch - i życie staje się łatwiejsze;) Swoją
drogą, taka taśma naprawdę nie zajmuje dużo miejsca, nie jest też
ciężka i koniecznie muszę ją dopisać do listy rzeczy absolutnie
niezbędnych na wyjazdach rowerowych.
Wieczorem będę
znów w Tunisie. Tunezję wspominam bardzo. Pod każdym względem
bardzo.
Zdecydowanie
najbardziej w Marsylii brakowało mi wolnego dostępu do internetu –
niby coś można kupić on-line, ale co dziwne programy do obsługi
nie współpracują z linuxem. Ponadto, opłaty są srogie, bardzo
srogie – 0.15 euro za minutę połączenia.
Karton się nadał,
bez problemu, pierwszy raz byłem pierwszym pasażerem na Check inie!
Formalność się przedłużała, bo nie miałem przy sobie biletu
elektronicznego i podszedłem do miłego pana tylko z paszportem. Po
odprawie oczywiście dorzuciłem jeszcze ze dwa kg z bagażu
podręcznego i jakoś dolecieliśmy, nie spadliśmy do M.
Śródziemnego!
Teraz siedzę u
Fabiana. Łza się kręci. Ten sam pokój, Miriam szwendająca się
po mieszkaniu jak duch – bez entuzjazmu, ale z uśmiechem oznajmia,
że całe mieszkanie jest do mojej dyspozycji, oprócz jej pokoju.
Fabian będzie rano, przed moim wyjazdem – dzwonił tylko. Może to
i dobrze. Mam czas na zastanowienie się co robić dalej. Mówił, że
na przejściu na wybrzeżu nie ma problemu z przekraczaniem granicy z
Algierią – grunt to mieć pieczątkę wjazdową w paszporcie, no i
wizę. Jacyś rowerzyści z Hiszpanii ostatnio nie wjechali do
Algierii, bo policjant z lotniska nie wbił im w paszportach
wjazdówki. Mi wbił, więc wjadę. Jak dotąd idzie naprawdę
zaskakująco łatwo...
Pomimo, że Miriam
nie ma dziś urodzin, to piję z nią piwo. Przezajebiaszczo jestem
szczęśliwy.
Rower całkiem
sprawny, chociaż na dwóch przełożeniach skrzynia biegów nieco
rzęzi – jutro podkręcę. Uporałem się ze składaniem w jakieś
30 minut, przed lotniskiem towarzyszył mi przemiły Tunezyjczyk,
który był wszystkiego ciekaw. Na koniec pokazałem mu GPSa i
zdębiał gdy zaproponowałem aby się przejechał. Po 10 minutach do
przejażdżek ustawiała się kolejka. Taksówkarze. Jak dzieci.
Na rue Haifa
trafiłem bezbłędnie, 28 minut z lotniska. Mieszkanie nr 8 –
drugie piętro, po lewej.
Nie dość, że
dziś dogoniłem sam siebie, to po przylocie do Tunisu nawet się
przegoniłem, zyskałem czas, cofając zegarek o godzinę!
Wpieprzam
bagietkę, Miriam namawia mnie na makaron z dobrze pachnącym sosem,
dzień odlatuje na chmurze.
tym samolotem nie poleciałem z Marsylii |
poranek z krzyczącymi dzieciakami |
tym samolotem też się nie dostanę do Algierii |
niezły śmietnik na lotnisku marsylskim |
Zaziz, mój nowy kolega z Tunisu |
powininiem brać opłaty za przejażdżki |
taksówkarze prawie sobie wyrywali rower spod tyłków |
pan z parasolem nie chciał się dać namówić na rundkę |
:-) |