Fursa
saida (فورس
صيدا), to zwrot,
którego nauczyłem się w drodze do Marsylii, chyba w tramwaju nr 4.
Zaczynam się bać, bo wciąż idzie, a właściwie jedzie mi się,
zbyt dobrze. Oczywiście cały dzisiejszy dzień było pod wiatr i
pod koniec dnia pod górę, ale do tego to już akurat się
przyzwyczaiłem.
Planowałem
wyjechać około 10-11, i prawie mi się udało. Wyjechałem po
południu.
Fabian jest
niesamowity, jednak założył organizację rowerową, o której
mówił w grudniu – VELORUTION. Rzucił pracę. Chciałbym, żeby
pojechał ze mną do Algierii, on też – tylko z tego powodu
żałuję, że wszystko z wizami potoczyło się tak szybko, bo może
zdążyłby załatwić i on... Może następnym razem. Może na
jesieni.
Pomimo wiatru
pierwsze 40 km pojechało się właściwie samo – trochę pogubiłem
drogę wyjeżdżając z miasta, ale nadłożyłem maksymalnie kilka
kilometrów. Po planie, którego miałem się trzymać, śladu już
prawie nie widać. Nie sądzę bym zdążył w poniedziałek wjechać
do Algierii – nie skorzystałem dziś z kilku możliwości
podwózki, jechało się tak fajnie, że nawet zmrok mi nie
przeszkodził, ani góra, podczas wjazdu na którą mnie zaskoczył.
Przecież za nią miał być zjazd!!
Z Tunisu
skierowałem się na północ, wpierw drogą RN8, w miejscowości
Utica nie zatrzymałem się obejrzeć punktu archeologicznego, ale
skorzystałem z rozpalonego grilla baru tuż przed osadą (wtedy
jeszcze podejrzewałem, że jednak dotrę wieczorem do Tabarki) i
skręciłem na zachód (pod wiatr) i po przejechaniu przez Mateur
wspiąłem się na jakąś 300 metrową przełęcz za Jefną (RN7). Co
prawda nie widziałem z niej wiele, do wjechałem tam z pół
godziny po zmroku, ale przynajmniej zjazd się zapowiadałam na ponad
20 km. W międzyczasie dzwonił mój ulubiony Algierczyk, który
uspokoił mnie, że jednak wiza, z którą mam zamiar wjechać do
Algierii upoważnia mnie do przekroczenia granicy lądowej.
Omówiliśmy jeszcze kilka innych kwestii, te jednak nie były już
tak optymistyczne.
Chciałem dziś
dojechać choćby do Sejenane. a ten zjazd, który sobie na koniec
dnia wymarzyłem zapowiadał się naprawdę świetnie, lekko w dół,
oczywiście wiało jak cholera, ale i tak było całkiem przyjemnie.
Czasem zdarzały się i podjazdy na tym zjeździe, ale w nieco ponad
kwadrans zjechałem z 310 metrów, na 200, pokonując prawie 10 km. W
międzyczasie towarzyszył mi przemiły tunezyjski kierowca
furgonetki, którą wolno jechał za mną, na całkiem szybkich
zjazdach, oświetlając mi asfalt – niesamowicie było to uprzejme
z jego strony. Pożegnaliśmy się mruganiem światłami przed
którymś z kolejnych podjazdów. Gdy znów podjechałem ze 30
metrów, a następną osadę widać było daleko w dole, miałem
szansę jeszcze nieco bardziej polepszyć średnią, ale wtedy się
rozpadało. Tak porządnie się rozpadało, że w kilka minut
szybkiego zjazdu byłem całkiem nie suchy, a i widoczność stała
się nieznośnie krótka, bo w świetle czołówki, przy 30 km/h
widać przed sobą wyłącznie tysiące świecących kropelek
deszczu. I wtedy właśnie pojawiła się szczęśliwa okazja, czyli
rzeczona fursa saida. Pierwszy od jakiś 20 km bar, aż
krzyczał do mnie: skryj się pod mój parasol!
Wpadłem w środek arabskiego, męskiego, wieczoru. Chłopaki palili sziszę i cięli w
karty, po pół godzinie spróbowałem się dosiąść do jednego ze
stolików, ale ni w ząb nie wiem o co chodziło w ich grze. Może
następnym razem. Kawiarnia oferowała kawę. Taką ze
staroświeckiego automatu, a właściciel, Monji, robił ją
rzeczywiście całkiem smacznie – oczywiście potwornie daleko jej
było do tej, którą piłem w Kairuanie, w grudniu zeszłego roku, w
pewnej tureckiej kawiarni... Tamta była najlepszą kawą jaką piłem
w życiu, i sądzę, że długo nie będę pił lepszej, bo nie
wybieram się tam w najbliższym razie.
Wracając do Cafe
Oued El Zitoun, to poznałem też trzech synów Monjiego, Abdrazaka,
Achrefa i Mahjouba, pośmialiśmy się trochę z mojego mylenia liter
arabskich (głównie tych z kropkami) – deszcz przestał padać,
pojawiły się gwiazdy, wydawało się, że gdy tylko się przebiorę
w suche spodnie to dalej popędzę w noc, w stronę granicy. W tym
momencie jednak, Monji, który mówił do mnie wyłącznie po
arabsku, zaproponował nocleg wewnątrz kawiarni. No i jak tu nie
skorzystać z takiej kolejnej szczęśliwej okazji? Goście się
rozeszli, nie nauczyłem się grać z nimi w karty, nawet zapomniałem
jak się ta gra nazywa, ale pewnie jeszcze się tu zatrzymam w drodze
powrotnej z Algieru, wtedy im pokażę! Chłopaki posprzątali lokal (pewnie pierwszy raz od wielu tygodni),
przynieśli materac i koc, pokazali jak się obsługiwać pilotem
telewizyjnym i poszli. Trochę głupio, że zamknęli mnie od
zewnątrz, ale zorientowałem się zbyt późno by się spytać o
której mnie otworzą. Chciałbym się stad wydostać około 8.
Bardzo się znów rozpadało.
Tradycyjnie zdjęć garść:
poranek w Menzah 8 |
mój dobrodziej! |
bez komantarza |
ładny start |
popołudniowa modlitwa pasterza |
od lewej: Monji, Mahjoub, Abdrazak i Achref |
kawiarniana cela |
nocą zrobiło się straszno bo pomiędzy butelkami buszowały myszy... |
...dopiero wówczas zrozumiałem dlaczego Monji nalegał bym materac położył na stolikach;) |