poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Fursa saida

-->

Fursa saida (فورس صيدا), to zwrot, którego nauczyłem się w drodze do Marsylii, chyba w tramwaju nr 4. Zaczynam się bać, bo wciąż idzie, a właściwie jedzie mi się, zbyt dobrze. Oczywiście cały dzisiejszy dzień było pod wiatr i pod koniec dnia pod górę, ale do tego to już akurat się przyzwyczaiłem.
Planowałem wyjechać około 10-11, i prawie mi się udało. Wyjechałem po południu.
Fabian jest niesamowity, jednak założył organizację rowerową, o której mówił w grudniu – VELORUTION. Rzucił pracę. Chciałbym, żeby pojechał ze mną do Algierii, on też – tylko z tego powodu żałuję, że wszystko z wizami potoczyło się tak szybko, bo może zdążyłby załatwić i on... Może następnym razem. Może na jesieni.
Pomimo wiatru pierwsze 40 km pojechało się właściwie samo – trochę pogubiłem drogę wyjeżdżając z miasta, ale nadłożyłem maksymalnie kilka kilometrów. Po planie, którego miałem się trzymać, śladu już prawie nie widać. Nie sądzę bym zdążył w poniedziałek wjechać do Algierii – nie skorzystałem dziś z kilku możliwości podwózki, jechało się tak fajnie, że nawet zmrok mi nie przeszkodził, ani góra, podczas wjazdu na którą mnie zaskoczył. Przecież za nią miał być zjazd!!
Z Tunisu skierowałem się na północ, wpierw drogą RN8, w miejscowości Utica nie zatrzymałem się obejrzeć punktu archeologicznego, ale skorzystałem z rozpalonego grilla baru tuż przed osadą (wtedy jeszcze podejrzewałem, że jednak dotrę wieczorem do Tabarki) i skręciłem na zachód (pod wiatr) i po przejechaniu przez Mateur wspiąłem się na jakąś 300 metrową przełęcz za Jefną (RN7). Co prawda nie widziałem z niej wiele, do wjechałem tam z pół godziny po zmroku, ale przynajmniej zjazd się zapowiadałam na ponad 20 km. W międzyczasie dzwonił mój ulubiony Algierczyk, który uspokoił mnie, że jednak wiza, z którą mam zamiar wjechać do Algierii upoważnia mnie do przekroczenia granicy lądowej. Omówiliśmy jeszcze kilka innych kwestii, te jednak nie były już tak optymistyczne.
Chciałem dziś dojechać choćby do Sejenane. a ten zjazd, który sobie na koniec dnia wymarzyłem zapowiadał się naprawdę świetnie, lekko w dół, oczywiście wiało jak cholera, ale i tak było całkiem przyjemnie. Czasem zdarzały się i podjazdy na tym zjeździe, ale w nieco ponad kwadrans zjechałem z 310 metrów, na 200, pokonując prawie 10 km. W międzyczasie towarzyszył mi przemiły tunezyjski kierowca furgonetki, którą wolno jechał za mną, na całkiem szybkich zjazdach, oświetlając mi asfalt – niesamowicie było to uprzejme z jego strony. Pożegnaliśmy się mruganiem światłami przed którymś z kolejnych podjazdów. Gdy znów podjechałem ze 30 metrów, a następną osadę widać było daleko w dole, miałem szansę jeszcze nieco bardziej polepszyć średnią, ale wtedy się rozpadało. Tak porządnie się rozpadało, że w kilka minut szybkiego zjazdu byłem całkiem nie suchy, a i widoczność stała się nieznośnie krótka, bo w świetle czołówki, przy 30 km/h widać przed sobą wyłącznie tysiące świecących kropelek deszczu. I wtedy właśnie pojawiła się szczęśliwa okazja, czyli rzeczona fursa saida. Pierwszy od jakiś 20 km bar, aż krzyczał do mnie: skryj się pod mój parasol!
Wpadłem w środek arabskiego, męskiego, wieczoru. Chłopaki palili sziszę i cięli w karty, po pół godzinie spróbowałem się dosiąść do jednego ze stolików, ale ni w ząb nie wiem o co chodziło w ich grze. Może następnym razem. Kawiarnia oferowała kawę. Taką ze staroświeckiego automatu, a właściciel, Monji, robił ją rzeczywiście całkiem smacznie – oczywiście potwornie daleko jej było do tej, którą piłem w Kairuanie, w grudniu zeszłego roku, w pewnej tureckiej kawiarni... Tamta była najlepszą kawą jaką piłem w życiu, i sądzę, że długo nie będę pił lepszej, bo nie wybieram się tam w najbliższym razie.
Wracając do Cafe Oued El Zitoun, to poznałem też trzech synów Monjiego, Abdrazaka, Achrefa i Mahjouba, pośmialiśmy się trochę z mojego mylenia liter arabskich (głównie tych z kropkami) – deszcz przestał padać, pojawiły się gwiazdy, wydawało się, że gdy tylko się przebiorę w suche spodnie to dalej popędzę w noc, w stronę granicy. W tym momencie jednak, Monji, który mówił do mnie wyłącznie po arabsku, zaproponował nocleg wewnątrz kawiarni. No i jak tu nie skorzystać z takiej kolejnej szczęśliwej okazji? Goście się rozeszli, nie nauczyłem się grać z nimi w karty, nawet zapomniałem jak się ta gra nazywa, ale pewnie jeszcze się tu zatrzymam w drodze powrotnej z Algieru, wtedy im pokażę! Chłopaki posprzątali lokal (pewnie pierwszy raz od wielu tygodni), przynieśli materac i koc, pokazali jak się obsługiwać pilotem telewizyjnym i poszli. Trochę głupio, że zamknęli mnie od zewnątrz, ale zorientowałem się zbyt późno by się spytać o której mnie otworzą. Chciałbym się stad wydostać około 8. Bardzo się znów rozpadało.

Tradycyjnie zdjęć garść:
poranek w Menzah 8

mój dobrodziej!

bez komantarza

ładny start

popołudniowa modlitwa pasterza

od lewej: Monji, Mahjoub, Abdrazak i Achref

kawiarniana cela

nocą zrobiło się straszno bo pomiędzy butelkami buszowały myszy...

...dopiero wówczas zrozumiałem dlaczego Monji nalegał bym materac położył na stolikach;)