wtorek, 8 maja 2012

A w radio Woka Woka - Tunezja wita!

Niedziela była ostatnim dniem w Algierze – za kilka dni będę już w Tunezji. Chciałem pojechać jeszcze do Annaby – pociągiem, ale znów na stacji się okazało, że coś jest nie tak z dzisiejszym pociągiem, i nie mogę pojechać z rowerem. No cóż, może następnym razem pojeżdżę algierską koleją, widać tak miało być. W drodze na dworzec autobusowy wpadłem jeszcze na jedną z ostatnich kaw w Algierii – do naszego ulubionego miejsca, kawiarni Tantoneville. Odwiedziłem też pocztę główną, Grande Post, gdzie narobiłem sporo zamieszania, bo wrzucając pocztówki i listy do skrzynki, w ostatnich chwili, ale już gdy wypuściłem z dłoni ostatnią przesyłkę, dostrzegłem, że jeden z listów jest otwarty! Jak dobrze, że nie wrzuciłem ich do zwykłej skrzynki, ale do urzędowej dziury w ścianie, która po drugiej stronie miała spore pomieszczenie i kosze z korespondencją. Udało się znaleźć i zakleić moją kopertę, przy okazji mogłem nawiązać do wczorajszej wizyty ekipy etapu 24bis w tym miejscu – szukaliśmy tu śladów Nowak, dla którego Algier był ostatnią afrykańską przystanią.
Do Annaby musiałem się więc dostać podobnie jak z Annaby do Algieru – autobusem. Dworzec znajduje się kilka kilometrów od centrum, nie wiem dlaczego, ale sprawia mi przyjemność jazda autostradami, w Europie sobie tak nie pojeżdżę... Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na Algier – na bank jeszcze tu wrócę, ten kraj jest tak ogromny, że i 3 miesiące intensywnej eksploracji byłoby mało aby czuć się nasyconym Algierią!
Wczoraj sporo połaziliśmy po Algierze, Ewa, którą najserdeczniej pozdrawiam, jest wspaniałą przewodniczką – pokazała nam kasbę i pałac deya (który jest remontowany i aby tam wejść trzeba wiedzieć do kogo zadzwonić), byliśmy też w muzeach. Dla mnie najciekawiej było w muzeum grafiki – mógłbym tam spędzić cały dzień, ale oczywiście plany były inne;)
Stojąc przed kasą biletową zerknąłem na mapę i właściwie przy okienku zdecydowałem się na pojechanie do Souk Ahbas. Do Annaby kiedyś przypłynę statkiem, a teraz pojeżdżę sobie po górkach na rowerze!
Kilka godzin spędzone w algierskim dworcu poświęciłem na odpoczynek i 2h snu. Autobus miał odjechać dopiero o 22:00 i wg Pana z okienka, mieliśmy być w Souk Ahbas dopiero o 10:00, czyli miał jechać 12 godzin, dużo czasu na spanie. Oczywiście z zabraniem roweru nie było najmniejszego problemu, będę musiał częściej sprawdzać czy w polskich autobusach, innych niż PolskBis.com można przewozić rower. Nad ranem, już w terenie górzystym nie dało się spać, ze dwa razy prawie spadłem z foteli podczas ostrego hamowania, i w dodatku około 6:00 drugi kierowca twierdził, że miasto w którym jesteśmy to ostatni przystanek!Więc albo przyjechaliśmy 4 godziny przed czasem, albo coś źle usłyszałem. Może to i lepiej. Znów miałem okazję zobaczyć jak wygląda budzące się do życia arabskie miasto. Nieprawdopodobnie zaskakująco wyglądają te samie miejsca o świcie i kilka godzin późnej, place napełniają się mężczyznami, siadającymi w ogródkach kawiarenek, od rana zajadają się croissantami, bagietkami, ciastkami, potem przylatują gołębie i schodzą się panowie z okruszkami ze śniadania. I w Annabie, i w Algierze, także w Souk Ahbas, i dziś widzę, że także w El Kala poranki mają tu od dawna ustalone rytuały. Dzisiejszą noc znów spędziłem zamknięty wewnątrz punktu gastronomicznego, na brzegu Morza Śródziemnego – ostatni raz nad morzem spałem na Djerbie, ale wtedy wiało dużo bardziej i było dużo chłodniej!
Z Souk Ahbas wyjechałem właściwie dopiero po 12:00. Kręcenie się po miasteczku było tak wciągające, że nie zorientowałem gdy słońce było już bardzo wysoko, w międzyczasie przesiedziałem z godzinę w kafejce internetowej, drugą w kawiarni nad kawą i w dodatku, chwilę mi zajęło zgubienie „obligatoryjnej eskorty” Policji. Nie wiem co mnie podkusiło i spytałem funkcjonariusza o kierunek drogi wyjazdowej w stronę El Tarf i granicy z Tunezją. Rozmowa zaczęła się niewinnie, ot, zwykła ciekawość, zwykłe pytania i odpowiedzi. Gdy zacząłem się zabierać za ruszanie, „niebieski” chwycił za telefon, a drugi poprosił abym chwilę poczekał. Zaznaczam, że uprzejmie poprosił – w ogóle zauważam, że tutejsi policjanci i żandarmi raczej nie wydają poleceń czy rozkazów, wszystko co mówią ma charakter „prośby”. Z treści rozmowy z kimś ważneijszym, jasno wynikało, że właśnie się „organizuje” eskorta dla mnie, aż do granicy! Nie wierzyłem! Nie dość, że straciłem kilkanaście minut na opowiadanie skąd, dokąd, dlaczego i jak długo jadę, to zapowiadało się, że kolejne minuty spędzę na tłumaczeniu, że eskorta nie jest mi potrzebna! Poczekałem do zakończenia rozmowy, uśmiechnąłem się najuprzejmiej jak potrafię i czym prędzej zbiegłem. Najgorsze było to, że zapytani policjanci byli zmotoryzowani, na domiar złego, poruszali się na skuterkach – nie mogłem więc zastosować sposobu „na ulicę jednokierunkową”, czyli zawrócenie „pod prąd”. Chciałem w mieście kupić wodę, colę, jakieś ciastka, ale bałem się gdziekolwiek zatrzymać – już sobie w głowie przemyśliwałem co zrobię jeśli jednak będą chcieli za mną jechać aż do El Tarf, El Kali czy może nawet do granicy. Dla potwierdzenia spytałem taksówkarza czy dobrze jadę w stronę El Tarf, w tym momencie dwóch przeuprzejmych skuterowców doszło mnie i zaczęli, naprawdę bardzo uprzejmie, namawiać mnie bym pojechał za nimi. Na którymś skrzyżowaniu, gdy zablokowali na nim ruch bym mógł bezpiecznie przejechać, wkurzyłem się na tyle, że przeciąłem pas zieleni, zawróciłem i zatrzymałem się na chodniku, obok jakiegoś sklepu. Gdy przyjechali funkcjonariusze, wytłumaczyłem im, że jeszcze nie wyjeżdżam, że muszę się przebrać, zrobić zakupy, coś zjeść, napić się kawy i w ogóle, to nie wiem czy dziś wyjadę z miasta. Przestali chcieć pomóc. Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Wykonali jeszcze jedno połączenie telefoniczne i bardzo uprzejmie się pożegnali, wskazując gdzie mam jechać by wyjechać. If you want.
Z miasta więc wyjechałem około południa, ale przecież nigdzie mi się nie spieszyło. Bez najmniejszego pośpiechu podjeżdżałem pod kolejne przełęcze, najwyższa miała 1150 metrów, ponad 650 m wyżej od najniższego dziś miejsca. Teren był mocno górzysty, przełęcze coraz niższe, ale po każdym zjeździe na horyzoncie pojawiała się kolejna górka. Przestałem liczyć po piątym podjeździe. Na skrzyżowaniu z drogą w stronę granicy wybrałem jednak opcje zobaczenia za dnia El Kala. Do morza jednak wciąż pozostawało około 70 km, a dnia ubywało coraz prędzej. W międzyczasie zdrzemnąłem się w zacienionej wiacie przystankowej, zregenerowałem nieco siły ciepłymi owsiankami, które zostawił mi Leszek P. Około 17:00 zatrzymałem się w jakimś miasteczku na grillowane mergezy, kiełbaski baranie. Gdy kończyłem jeść, dosiadło się do mnie dwóch drabów. Jeden był umundurowanym policjantem, drugi jakimś ważniakiem po cywilnemu. Gadka taka sama jak zwykle, skąd, dokąd, dlaczego i poproszę paszport. Na przepisanie samego nazwiska trzeba liczyć 2 minuty, a Ci jeszcze zapragnęli wiedzieć jakie imiona mają moi rodzice. Niemożliwi są!! Spławiłem ich jednak dość sprawnie i jak mi się wydawało, skutecznie. Zacząłem się pakować do sakw, przebrałem się już na wieczór, robiło się coraz chłodniej. Gdy już siedziałem na siodełku, gdy zakładałem chustkę na głowę, policjanci znów się pojawili. Umundurowany, o twarzy zaspanego goryla, z rozbrajającym uśmiechem powiedział mniej więcej coś w stylu: „Dla twojego dobra, byłoby lepiej gdybyś poszedł ze mną.” Jednocześnie wyciągnął rękę chcąc mnie chwycić za przegub. Szybko schowałem dłoń do kieszeni i spytałem: dlaczego. Na co goryl odpowiedział: „dla bezpieczeństwa”. Nawet nie chciało mi się dyskutować dla czyjego. Z uśmiechem pożegnałem się odmawiając skorzystania z propozycji i bez większych oporów odjechałem.
Kolejne miasteczko, podobny meczet, podobny ryneczek, podobne ulice, bociany na słupach trakcyjnych i na dachach. Nawet nie zwolniłem, choć zdjęcia bocianich gniazd na minarecie byłyby fajne, dobre światło się już zrobiło. Nie miałem jednak czasu na kolejne rozmowy. Za wioską dogonił mnie Salim, nastolatek na akrobacyjnym rowerze, angielskim. Pogadaliśmy chwilkę, wymieniliśmy się mailami, zrobiliśmy zdjęcia pamiątkowe. Zaczynało się ściemniać, a w El Tarf podobno nie będzie żadnego hotelu. Nie mam namiotu, zostawiłem go w Algierze, przydałby się teraz – mijałęm setki świetnych miejsc do rozbicia obozu. Góry już prawie się skończyły, od El Tarf do Kali jechałem prawie po płaskim, a w El Tarf nawet nie zwolniłem żeby poszukać miejsca do przespania się, za 2 godziny powinienem być na brzegu morza.
W El Kala jest kilka hoteli, w tym 3 nieczynne, 3 miały komplet gości, a 3 były dla mnie zbyt drogie. W dodatku, znów miałem problem z policją, bo jeden z hoteli znajduje się na terenie portowym, aby tam wjechać trzeba minąć posterunek. Oczywiście znalazł się jeden ciekawski, który koniecznie chciał wszystko o mnie wiedzieć, byłem już tak poirytowany, że zacząłem się na niego wydzierać i nie pomogłem mu w pisaniu mojego nazwiska. Usiadłem pod murkiem i usnąłem, spałem z dobre kilkanaście minut. Gdy wrócił z moim paszportem, chyba się porządnie przestraszył, że umarłem ze zmęczenia, aż krzyknął gdy się wreszcie poruszyłem pod wpływem jego poszturchiwań.
Tej nocy nie przespałem się w hotelu, skorzystałem z zaproszenia od obsługi restauracji Elmorjane, tuż przy miejskiej plaży, nie miałem sił by szukać miejsca nad morzem, bo gdyby jeszcze raz się przyplątała policja... Spałem zamknięty wewnątrz restauracji. Spałem spokojnie, ale dość krótko, bo położyłem się przed 1:00, a właściciele z hukiem otworzyli żaluzje już około 7.
Teraz się z nimi żegnam, wypiłem drugą kawę, zrobili mi świetną grillowaną kanapkę z frytkami, sałatą, jajkiem i pomidorami. Przyjechał starszy pan, ze słabym słuchem, ale Peugeotem 504 z lat sześdziesiątych. Ucieszył się, że jestem z Polski – zaśpiewał mi jakąś angielską piosenkę, potańczył trochę i pojechał dalej. Robi się południe, muszę spadać dalej. Zdjęć już nie zdążę powiesić.

PS rozpędziłem się z El Kali i siedzę już w Tunezji, ale zdjęcia jak już będę bliżej Tunisu, zostało mi kilkadziesiąt godzin do wylotu, a wciąż prawie 200 km!