Niedziela była ostatnim dniem w Algierze – za kilka
dni będę już w Tunezji. Chciałem pojechać jeszcze do Annaby –
pociągiem, ale znów na stacji się okazało, że coś jest nie tak
z dzisiejszym pociągiem, i nie mogę pojechać z rowerem. No cóż,
może następnym razem pojeżdżę algierską koleją, widać tak
miało być. W drodze na dworzec autobusowy wpadłem jeszcze na jedną
z ostatnich kaw w Algierii – do naszego ulubionego miejsca,
kawiarni Tantoneville. Odwiedziłem też pocztę główną, Grande
Post, gdzie narobiłem sporo zamieszania, bo wrzucając pocztówki i
listy do skrzynki, w ostatnich chwili, ale już gdy wypuściłem z
dłoni ostatnią przesyłkę, dostrzegłem, że jeden z listów jest
otwarty! Jak dobrze, że nie wrzuciłem ich do zwykłej skrzynki, ale
do urzędowej dziury w ścianie, która po drugiej stronie miała
spore pomieszczenie i kosze z korespondencją. Udało się znaleźć
i zakleić moją kopertę, przy okazji mogłem nawiązać do
wczorajszej wizyty ekipy etapu 24bis w tym miejscu – szukaliśmy tu
śladów Nowak, dla którego Algier był ostatnią afrykańską
przystanią.
Do Annaby musiałem się więc dostać podobnie jak z
Annaby do Algieru – autobusem. Dworzec znajduje się kilka
kilometrów od centrum, nie wiem dlaczego, ale sprawia mi przyjemność
jazda autostradami, w Europie sobie tak nie pojeżdżę... Jeszcze
tylko ostatnie spojrzenie na Algier – na bank jeszcze tu wrócę,
ten kraj jest tak ogromny, że i 3 miesiące intensywnej eksploracji
byłoby mało aby czuć się nasyconym Algierią!
Wczoraj sporo połaziliśmy po Algierze, Ewa, którą
najserdeczniej pozdrawiam, jest wspaniałą przewodniczką –
pokazała nam kasbę i pałac deya (który jest remontowany i aby tam
wejść trzeba wiedzieć do kogo zadzwonić), byliśmy też w
muzeach. Dla mnie najciekawiej było w muzeum grafiki – mógłbym
tam spędzić cały dzień, ale oczywiście plany były inne;)
Stojąc przed kasą biletową zerknąłem na mapę i
właściwie przy okienku zdecydowałem się na pojechanie do Souk
Ahbas. Do Annaby kiedyś przypłynę statkiem, a teraz pojeżdżę
sobie po górkach na rowerze!
Kilka godzin spędzone w algierskim dworcu poświęciłem
na odpoczynek i 2h snu. Autobus miał odjechać dopiero o 22:00 i wg
Pana z okienka, mieliśmy być w Souk Ahbas dopiero o 10:00, czyli
miał jechać 12 godzin, dużo czasu na spanie. Oczywiście z
zabraniem roweru nie było najmniejszego problemu, będę musiał
częściej sprawdzać czy w polskich autobusach, innych niż
PolskBis.com można przewozić rower. Nad ranem, już w terenie
górzystym nie dało się spać, ze dwa razy prawie spadłem z foteli
podczas ostrego hamowania, i w dodatku około 6:00 drugi kierowca
twierdził, że miasto w którym jesteśmy to ostatni przystanek!Więc
albo przyjechaliśmy 4 godziny przed czasem, albo coś źle
usłyszałem. Może to i lepiej. Znów miałem okazję zobaczyć jak
wygląda budzące się do życia arabskie miasto. Nieprawdopodobnie
zaskakująco wyglądają te samie miejsca o świcie i kilka godzin
późnej, place napełniają się mężczyznami, siadającymi w
ogródkach kawiarenek, od rana zajadają się croissantami,
bagietkami, ciastkami, potem przylatują gołębie i schodzą się
panowie z okruszkami ze śniadania. I w Annabie, i w Algierze, także
w Souk Ahbas, i dziś widzę, że także w El Kala poranki mają tu
od dawna ustalone rytuały. Dzisiejszą noc znów spędziłem
zamknięty wewnątrz punktu gastronomicznego, na brzegu Morza
Śródziemnego – ostatni raz nad morzem spałem na Djerbie, ale
wtedy wiało dużo bardziej i było dużo chłodniej!
Z Souk Ahbas wyjechałem właściwie dopiero po 12:00.
Kręcenie się po miasteczku było tak wciągające, że nie
zorientowałem gdy słońce było już bardzo wysoko, w międzyczasie
przesiedziałem z godzinę w kafejce internetowej, drugą w kawiarni
nad kawą i w dodatku, chwilę mi zajęło zgubienie „obligatoryjnej
eskorty” Policji. Nie wiem co mnie podkusiło i spytałem
funkcjonariusza o kierunek drogi wyjazdowej w stronę El Tarf i
granicy z Tunezją. Rozmowa zaczęła się niewinnie, ot, zwykła
ciekawość, zwykłe pytania i odpowiedzi. Gdy zacząłem się
zabierać za ruszanie, „niebieski” chwycił za telefon, a drugi
poprosił abym chwilę poczekał. Zaznaczam, że uprzejmie poprosił
– w ogóle zauważam, że tutejsi policjanci i żandarmi raczej nie
wydają poleceń czy rozkazów, wszystko co mówią ma charakter
„prośby”. Z treści rozmowy z kimś ważneijszym, jasno
wynikało, że właśnie się „organizuje” eskorta dla mnie, aż
do granicy! Nie wierzyłem! Nie dość, że straciłem kilkanaście
minut na opowiadanie skąd, dokąd, dlaczego i jak długo jadę, to
zapowiadało się, że kolejne minuty spędzę na tłumaczeniu, że
eskorta nie jest mi potrzebna! Poczekałem do zakończenia rozmowy,
uśmiechnąłem się najuprzejmiej jak potrafię i czym prędzej
zbiegłem. Najgorsze było to, że zapytani policjanci byli
zmotoryzowani, na domiar złego, poruszali się na skuterkach – nie
mogłem więc zastosować sposobu „na ulicę jednokierunkową”,
czyli zawrócenie „pod prąd”. Chciałem w mieście kupić wodę,
colę, jakieś ciastka, ale bałem się gdziekolwiek zatrzymać –
już sobie w głowie przemyśliwałem co zrobię jeśli jednak będą
chcieli za mną jechać aż do El Tarf, El Kali czy może nawet do
granicy. Dla potwierdzenia spytałem taksówkarza czy dobrze jadę w
stronę El Tarf, w tym momencie dwóch przeuprzejmych skuterowców
doszło mnie i zaczęli, naprawdę bardzo uprzejmie, namawiać mnie
bym pojechał za nimi. Na którymś skrzyżowaniu, gdy zablokowali na
nim ruch bym mógł bezpiecznie przejechać, wkurzyłem się na tyle,
że przeciąłem pas zieleni, zawróciłem i zatrzymałem się na
chodniku, obok jakiegoś sklepu. Gdy przyjechali funkcjonariusze,
wytłumaczyłem im, że jeszcze nie wyjeżdżam, że muszę się
przebrać, zrobić zakupy, coś zjeść, napić się kawy i w ogóle,
to nie wiem czy dziś wyjadę z miasta. Przestali chcieć pomóc.
Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Wykonali jeszcze jedno
połączenie telefoniczne i bardzo uprzejmie się pożegnali,
wskazując gdzie mam jechać by wyjechać. If you want.
Z miasta więc wyjechałem około południa, ale
przecież nigdzie mi się nie spieszyło. Bez najmniejszego pośpiechu
podjeżdżałem pod kolejne przełęcze, najwyższa miała 1150
metrów, ponad 650 m wyżej od najniższego dziś miejsca. Teren był
mocno górzysty, przełęcze coraz niższe, ale po każdym zjeździe
na horyzoncie pojawiała się kolejna górka. Przestałem liczyć po
piątym podjeździe. Na skrzyżowaniu z drogą w stronę granicy
wybrałem jednak opcje zobaczenia za dnia El Kala. Do morza jednak
wciąż pozostawało około 70 km, a dnia ubywało coraz prędzej. W
międzyczasie zdrzemnąłem się w zacienionej wiacie przystankowej,
zregenerowałem nieco siły ciepłymi owsiankami, które zostawił mi
Leszek P. Około 17:00 zatrzymałem się w jakimś miasteczku na
grillowane mergezy, kiełbaski baranie. Gdy kończyłem jeść,
dosiadło się do mnie dwóch drabów. Jeden był umundurowanym
policjantem, drugi jakimś ważniakiem po cywilnemu. Gadka taka sama
jak zwykle, skąd, dokąd, dlaczego i poproszę paszport. Na
przepisanie samego nazwiska trzeba liczyć 2 minuty, a Ci jeszcze
zapragnęli wiedzieć jakie imiona mają moi rodzice. Niemożliwi
są!! Spławiłem ich jednak dość sprawnie i jak mi się wydawało,
skutecznie. Zacząłem się pakować do sakw, przebrałem się już
na wieczór, robiło się coraz chłodniej. Gdy już siedziałem na
siodełku, gdy zakładałem chustkę na głowę, policjanci znów się
pojawili. Umundurowany, o twarzy zaspanego goryla, z rozbrajającym
uśmiechem powiedział mniej więcej coś w stylu: „Dla twojego
dobra, byłoby lepiej gdybyś poszedł ze mną.” Jednocześnie
wyciągnął rękę chcąc mnie chwycić za przegub. Szybko schowałem
dłoń do kieszeni i spytałem: dlaczego. Na co goryl odpowiedział:
„dla bezpieczeństwa”. Nawet nie chciało mi się dyskutować dla
czyjego. Z uśmiechem pożegnałem się odmawiając skorzystania z
propozycji i bez większych oporów odjechałem.
Kolejne miasteczko, podobny meczet, podobny ryneczek,
podobne ulice, bociany na słupach trakcyjnych i na dachach. Nawet
nie zwolniłem, choć zdjęcia bocianich gniazd na minarecie byłyby
fajne, dobre światło się już zrobiło. Nie miałem jednak czasu
na kolejne rozmowy. Za wioską dogonił mnie Salim, nastolatek na
akrobacyjnym rowerze, angielskim. Pogadaliśmy chwilkę, wymieniliśmy
się mailami, zrobiliśmy zdjęcia pamiątkowe. Zaczynało się
ściemniać, a w El Tarf podobno nie będzie żadnego hotelu. Nie mam
namiotu, zostawiłem go w Algierze, przydałby się teraz – mijałęm
setki świetnych miejsc do rozbicia obozu. Góry już prawie się
skończyły, od El Tarf do Kali jechałem prawie po płaskim, a w El
Tarf nawet nie zwolniłem żeby poszukać miejsca do przespania się,
za 2 godziny powinienem być na brzegu morza.
W El Kala jest kilka hoteli, w tym 3 nieczynne, 3 miały
komplet gości, a 3 były dla mnie zbyt drogie. W dodatku, znów
miałem problem z policją, bo jeden z hoteli znajduje się na
terenie portowym, aby tam wjechać trzeba minąć posterunek.
Oczywiście znalazł się jeden ciekawski, który koniecznie chciał
wszystko o mnie wiedzieć, byłem już tak poirytowany, że zacząłem
się na niego wydzierać i nie pomogłem mu w pisaniu mojego
nazwiska. Usiadłem pod murkiem i usnąłem, spałem z dobre
kilkanaście minut. Gdy wrócił z moim paszportem, chyba się
porządnie przestraszył, że umarłem ze zmęczenia, aż krzyknął
gdy się wreszcie poruszyłem pod wpływem jego poszturchiwań.
Tej nocy nie przespałem się w hotelu, skorzystałem z
zaproszenia od obsługi restauracji Elmorjane, tuż przy miejskiej
plaży, nie miałem sił by szukać miejsca nad morzem, bo gdyby
jeszcze raz się przyplątała policja... Spałem zamknięty wewnątrz
restauracji. Spałem spokojnie, ale dość krótko, bo położyłem
się przed 1:00, a właściciele z hukiem otworzyli żaluzje już
około 7.
Teraz się z nimi żegnam, wypiłem drugą kawę,
zrobili mi świetną grillowaną kanapkę z frytkami, sałatą,
jajkiem i pomidorami. Przyjechał starszy pan, ze słabym słuchem,
ale Peugeotem 504 z lat sześdziesiątych. Ucieszył się, że
jestem z Polski – zaśpiewał mi jakąś angielską piosenkę,
potańczył trochę i pojechał dalej. Robi się południe, muszę
spadać dalej. Zdjęć już nie zdążę powiesić.
PS rozpędziłem się z El Kali i siedzę już w Tunezji, ale zdjęcia jak już będę bliżej Tunisu, zostało mi kilkadziesiąt godzin do wylotu, a wciąż prawie 200 km!