wtorek, 3 sierpnia 2010

Lupane-Gwaai, wtorek, 3 sierpnia 2010 r.





Rano spakowaliśmy Hahannę, zostawiliśmy przyczepki i większość bagażu w magazynku w Lupane Woman Centre – wcale mi się nie podobał pomysł wracania tu za dzień czy dwa, wolałbym od razu jechać dalej, no ale Piotr i reszta się nieco upierali... Odprowadziliśmy Agnieszkę na stację benzynową i wróciliśmy po rowery, gdy przejeżdżaliśmy obok, po niecałych 30 minutach, Agi i Hahanny już nie było – zabrała się jakimś minibusem do Bulawayo.
Znów zrobiło się strasznie późno, mieliśmy do przejechania około 50 km, z tego tylko ze 4, na samym początku, po asfalcie, nie liczyliśmy na asfalt do Gwaai.
Droga rzeczywiście nie była najlepsza, ale i tak o niebo lepsza niż ta która jechaliśmy od Kennedy'ego – tarka co prawda, ale prawie wcale piachu. Ruch zerowy, tylko ze dwa samochody nas mijały, kilka wozów zaprzęgniętych w osiołki, sporo chat murzyńskich.
Jechało mi się strasznie, myślałem, że się szybko przestawię na nowy rower, a tu dupa – kilka razy regulowałem siodełko, kierownicę. Hamulec tylny nieco trzymał, no ale przerzutki działały bez zarzutu, dało się wcisnąć pedały, bo łańcuch nowy, ale co z tego skoro nogi nie podawały!
Kilka kilometrów przed Gwaai zaczął się znów asfalt! Okazało się, że taka droga jest aż do Bulawayo, bez sensu, że zostawiliśmy rzeczy w Lupane, mogliśmy zrobić fajną pętlę bocznymi drogami, a tak musimy się wracać do głównej drogi... W Gwaai Ewa z Jakubem pierwsze co zrobili to zorientowali się gdzie jest sklep – trzeba było jechać prawie 5 kilosów, na wzgórze. Fajnie było napić się zimnej coli, ale znów było późno i nie bardzo mieliśmy gdzie spać! Zagadał nas pijany policjant po cywilnemu, tu po 18tej wszyscy policjanci są pijani, był bardzo uprzejmy, przyjazny i chętny do pomocy – zaprowadził nas na tył jednego z bardzo głośnych sklepów z Chibuku, tu mogliśmy rozbić namioty. Miejsce trochę za głośne dla nas i bardzo blisko wychodka... Postanowiliśmy zawrócić do wioski – kilka kilometrów wcześniej zagadał mnie młody chłopak, fotografowałem jego dom i zaprosił byśmy przenocowali się u niego.
Znaleźliśmy go i rzeczywiście mogliśmy rozbić namioty w jego zagrodzie. Zanim rozbiliśmy namioty szybko oprowadził nas po domostwie. Dom ndebele składa się z kilku oddzielnych, okrągłych domków, które pełnią własne funkcje, coś jak u nas pokoje. Mamy więc domek.pokój, który jest kuchnią, jest sypialnia babci, jest i sypialnia naszego gospodarza, Khuleniego – w pokojach bardzo skromnie, na ścianach Khuleniego wiszą strony z kolorowych gazet z muzykami, piosenkarkami i modelkami – jest też sporo elementów rasta i zdjęcia Boba Marleya, Khuleni ma długie, bardzo fajne dredy... Zimbabweński Bob Marley;) Gdy rozkładaliśmy namioty poprosił Piotra by przestawił nieco namiot, bo się rozbił w przejściu do ubikacji;)
Wypiliśmy po piwku, które wiozłem jeszcze z Lupane, dostaliśmy sadzę z jakimś sosem, całkiem smaczne, choć jak zawsze nieco za suche. Przed posiłkiem przyniesiono nam wodę do umycia dłoni, jedliśmy palcami.
Bardzo byliśmy zadowoleni, że znaleźliśmy taki nocleg.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

skomentuj, a będzie skomentowane