czwartek, 25 lutego 2010

Warszawa-Paris-Casablanka-Marrakech

Miałem wczoraj wylądować w Casie i po szybkim złożeniu roweru skierować się na południe... Tymczasem rower nie złożony, nawet nie wyjęty z kartonu, a ja już jestem w Marrakeszu!

W samolocie z Warszawy poznałem bardzo energetycznych młodych handlowców z firmy Klima Therm, kilkanaście osób zostało docenionych przez zarząd i w nagrodę za doskonałe wyniki w pracy zorganizowano im wyjazd do Maroka.
Od słowa do słowa okazało się, że jadą z Casy do Marrakeszu podstawionym busem, a Remi z Pruszkowa zorganizował wszystko tak doskonale, że dzięki uprzejmości Pani Przewodniczki podwieźli mnie do Centrum Marrakeszu! Nie będę się rozpisywał jak bardzo było wesoło już w samolocie i w busie marokańskim - warto jednak wspomnieć, że wszyscy okazali mi bardzo dużo pomocy, a szczególne podziękowania należą się Remkowi! Mam nadzieję, że dziś uda nam się jeszcze spotkać;)
Na lotnisku w Paryżu poznałem też Tomka, mieszkającego na stałe w Meksyku Polaka, który czekał na samolot do Tunisu - jechał tam w sprawach zawodowych na kilka dni... Piszę o tym dlatego, że bardzo się cieszę iż prawdopodobnie nie rzucam się w oczy jako "klasyczny" Polak-turysta, bo przez pierwsze kilka minut porozumiewaliśmy się łamaną angielszczyzną (moją) i francuszczyzną (też moją), po czym zdenerwowałem się na mojego netbooka, przekląłem pod nosem i okazało się, że i on po polsku zna całkiem sporo innych słów.
Do Marrakeszu dotarliśmy późnym wieczorem, około 21 naszego czasu, czyli 20:00 marokańskiego, spowodowane to było głównie wspaniałą atmosferą panującą wewnątrz... Natychmiast skołowałem grande taxi, umówiłem się na konkretną cenę za przejazd na Kemping pod miastem, z uwagi na okolicę, w której się znajdowaliśmy -"expensive" - kierowca zażądał 40euro za kurs-stargowałem się na 20, ale to i tak bardzo dużo, nie miałem wyjścia, ja "trochę zmęczony" podróżą... Jadąc na Kemping podjechaliśmy jeszcze sprawdzić hotel przy Jamaa-el-Fna, tam jednak okazało się, że kierowca chciał mnie zostawić w bocznej uliczce, a dalej musiałbym iść pieszo - oczywiście natychmiast znalazło się kilkunastu "pomocników" do niesienia tobołków i kartonu z rowerem - zrezygnowałem nie wyjmując pudła z bagażnika. Nas kempingu okazało się, że nie ma miejsca w pokojach, mogłem rozbić namiot... ale ja potrzebowałem się dobrze wyspać, kilka kilometrów dalej był jeszcze jeden kemping - tam natomiast okazało się, że za łóżko w pokoju musiałbym zapłacić prawie 30euro!! Nonsens, zapakowałem się do taksówki i ruszyliśmy z powrotem do miasta - po 100 metrach (a musicie wiedzieć, że ten drugi kemping był z kilometr od głównej drogi i jakichkolwiek innych zabudowań) na szutrowej drodze, pomiędzy jakimiś nieużytkami, kierowcy się przypomniało, że umawialiśmy się na opłatę za dojazd do kempingu, ale nie na powrót do Mediny... zażądał tym razem 25 euro dodatkowo, na nic były moje tłumaczenia, że i tak musi wrócić do miasta... potężnie zirytowany, serio zmęczony zapłaciłem mu w końcu 20euro i 10 dolców, masakra!
Pojechaliśmy do miasta szukać jakiegoś lokum, w międzyczasie znalazłem w przewodniku kolejne adresy hoteli, których cena miała się adekwatnie do standardu, niestety i w Franco-Belge i sąsiadującym des Voyageurs był komplet, miejsca te wyglądały bardzo przyzwoicie, cen jednak nie poznałem, bo nic mi się już całkowicie nie chciało... W końcu wylądowałem w pokoju z niemiłosiernie chrapiącym Filipińczykiem, pokój ten znajduje się w Schronisku Młodzieżowym w dzielnicy Kaliz... Wieczorem nie dokonałem właściwie żadnych formalności związanych z moim pobytem, bo nieco zaspany pracownik recepcji stwierdził, że mogę zapłacić rano, po śniadaniu!!

Tak, w tym schronisku młodzieżowym serwują śniadania! Za łóżko zapłaciłem 70DH, prysznic i ubikacja oczywiście wspólne, ale bardzo schludne!
W tej chwili siedzę na ławeczce w holu marakkeskiego dworca kolejowego, free WiFi, standardy muzyczne z głośników, McDonalds, czyste ubikacje, nikt się nie pyta czy w czymś pomóc;)

Z polskich akcentów, żeby było mało Tomka z Meksyku i ekipy Klima Therm - po śniadaniu, zgrywając sobie muzę na mp3, usłyszałem, a jakże, "kurwa jaka zimna ta woda!" - może trochę wyolbrzymiam, ale rzeczywiście spod prysznica dochodziło ewidentnie polskie słownictwo - poznałem więc trójkę Polaków (Dominik i niestety imion dziewczyny i chłopaka nie zapamiętałem), którzy wrócili właśnie z Mhamid, wioski na pustyni, 260 km od Warzazat - okazało się, że droga przez góry jest przejezdna, śnieg leży jakieś 50 metrów powyżej szlaku... jutro więc ruszam w stronę Warzazat, około 150 km, niby mało, ale w międzyczasie przejechać będę musiał przełęcz Tiszka, 2260 m, czyli 1800 m wyżej niż jestem teraz;) Będzie jazda, jak już tam wjadę;)

Tymczasem tyle... jutro przed wyjazdem podwieszę kilka zdjęć, choć nie za wiele ich, bo bardzo "męcząca" była podróż z Polakami. Ciekawe co dziś mi wskaże Palec Pana B?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

skomentuj, a będzie skomentowane